[b]Cyklokarpaty #2 Krosno - maraton rowerowo-PIESZY[/b]
Sobota, 24 maja 2008
· Komentarze(3)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #2 Krosno - maraton rowerowo-PIESZY
GIGA 70 km, 3:38:06, 25 OPEN, 22/ELITA
Na maraton z lokalnej nowopowstałej podkarpackiej ligi zdecydowałem się spontanicznie. Wracając z Wrocławia do Rzeszowa, do domu na kilka dni przedłużonego weekendu wziąłem ze sobą rower (niestety, PKP jak to taka beznadziejna spółka, zamiast pociągu z przedziałem dla rowerów jak w rozkładzie było napisane, podstawiła… dwupiętrową osobówkę. Trochę się zdenerwowałem na to, ale wrzuciłem rower na siedzenie, przełożyłem go i tak przejechał 7-godzinną podróż…). Do Krosna dotarłem samochodem, zabierając ze sobą jeszcze M. oraz koksów z teamu Rowery.Rzeszów.Pl: Wojtka i Michała.
Największa bolączka maratonu – za dużo całkowicie nieprzejezdnych odcinków ze względu na tony błota w lesie i wysokie na pół metra koleiny oraz znaczne przekłamanie dystansu – zamiast 62 km było ich aż 70 km! A to znacznie mnie dobiło, brakowało mi już wody, na ostatnich, asfaltowych odcinkach. No i te niekończące się podjazdy, których w okolicach Krosna nie brakuje.
Na początku jechało mi się źle, zamuliło mnie, musiałem widocznie coś niepotrzebnie zjeść przed startem, było mi niedobrze (bardzo szybkie tempo, ok. 40 km/h po asfalcie w peletonie). Jechałem w środku stawki, widziałem tuż przed sobą kraksę jednego z zawodników, jak się później dowiedziałem był on z teamu Rowery.Rzeszow.Pl, ale nie poddał się, podniósł rower tylko z wyrwaną jedną szprychą i ukończył zawody na 2 miejscu w kat. master na dystansie GIGA. Od ok. 10 km zacząłem już jechać równym tempem, dobrze, ale kiedy dogoniła mnie Ewelina, postanowiłem trochę przyspieszyć. Zaraz jednak był rozjazd i chwila wahania się, ale nie, nie ustępuję – w końcu nie po to płaciłem AŻ 60 złotych, żeby pojechać jakieś krótkie i szybkie kryterium uliczne, bo taki był niestety dystans MEGA (34 km – zrobiło się chłopakom 40 km). Kto to widział, żeby na zjeździe był „bufet” z wodą, nie złapałem nic, ale nie było to potrzebne.
No i jazda w las, widać już było co się święci. Błoto tak śliskie, że moje niezawodne do tej pory opony Nobby Nic 2.1 się… ślizgały. Jakkolwiek dociążałem tylne koło, tak mocno ono buksowało i bardzo ciężko się jechało. Dogoniło mnie sporo zawodników, nie jęczeli, nie poddawali się, tylko skakali w błotnej breji od jednego końca koleiny do drugiego. I tak przez niezliczoną ilość kilometrów. Część podjazdów zamieniła się w podejścia, zjazd praktycznie wszystkie zjeżdżałem na rowerze. Tutaj nieocenione okazały się hamulce tarczowe, hamowały wyśmienicie, a odpowietrzony tył przez Sz. P. Larego działał bardzo dobrze. W miejscach gdzie były wykrzykniki, zjazdy stawały się trudniejsze, rozsypane kamienie na górze koleiny znacznie utrudniały przejazd, ale nie ma rzeczy niemożliwych. W lasach jechałem albo sam, albo miałem jakiś cel przed sobą który znikał, albo tasowałem się z zawodnikiem na niebieskim Treku 4400 w czarno-żółtej koszulce Scotta, pamiętałem go z poprzednich edycji Przemyśla, też razem jechaliśmy. Tutaj do czasu, ponieważ jego v-ki albo brak techniki spowodowały małą glebę na zjeździe, słyszałem za sobą tylko „ał…” i tyle go widziałem. Nie wyprzedzał mnie. Potem po kolejnych odcinkach pociągniętych „z buta” wymyśliłem na siebie, cieniaka strasznego, nowe określenie: górski turysta rowerowy z zacięciem sportowym. Bo gdzie mi do tych koksów, którzy trasę 70 km pokonują w niecałe 3 godziny, albo nawet do moich kumpli, których widziałem tylko przez 3 minuty po starcie. On pogrzali na dystans MEGA i jechali praktycznie cały czas ze średnią powyżej 30 km/h w peletonie. A o trudności tamtej trasy może świadczyć to, że zawodnik które zajął drugie miejsce przejechał ją na oponach IRC Smoothie 1.25…
Ale wracając do moich przygód. Po kolejny próbach wsiadania i zsiadania z roweru, bardzo kiepsko mi to wychodziło, nie potrafię w biegu ładnie i płynnie, do tego bloki mi się zapchały i prawy buty się wpiąć nie chciał, zwątpiłem już w to wszystko. „Człowiek człowiekowi zgotował taki los” i jeszcze się za to płaciło. Rower nawet nie wyglądał tak strasznie owalony błotem, jak na pamiętnej Komańczy z zeszłego roku, ale najbardziej denerwowało mnie to, że nie dało się wszystkiego przejechać, że większość odcinków w lesie pokonywało się z buta po tych kałużach. Przejście przez rzeczkę też było ciekawe, a tam był umiejscowiony fotograf, ale mi zdjęcie nieostre zrobił… zimno potem w nogi było do samego końca trasy.
Jak już wyjechało się z lasu, to trafiło się na asfalt. I tak tym asfaltem jechało się pewnie i z 20 km. Trasa była świetnie oznakowana do czasu. Raz zgubiłem się w lesie z kolegą z Treka, bo zabrakło strzałki w dół, że po wyjeździe z lasu trzeba jechać kostką w dół. Ale jakoś wpadliśmy na to. A potem już pod koniec, gdzie człowiek był bardzo zmęczony, pojechałem w dół koło kapliczki, a z góry macha do mnie jakiś człowiek, żebym zawrócił. I tym sposobem jedna osoba mnie wyprzedziła i nie udało mi się już jej dogonić. Idiotycznym pomysłem było również poprowadzenie trasy maratonu po drodze powiatowej nr 991, wśród samochodów i tirów, dobrze ze policja ułatwiała włączanie się do ruchu, ale jakoś dziwnie się czułem wśród samochodów na odcinku 2-kilometrowym, do tego ciężarówka zatrzymała się na środku i ja również, bo skręcało w prawo na parking… potem był bufet w Korczynie na rynku, tutaj wyminąłem 3 osoby które przy nim stały, jak się później okazało to był zły pomysł. Przede mną ciągnął się kilkukilometrowy stromy podjazd asfaltowy. Do tego łańcuch strzelał niemiłosiernie, młynek nie działała (na mecie dowiedziałem się, że rozkręciły mi się koronki w korbie ech…) a i sztyca (nowy WCS Carbon którego dopiero co zamontowałem) zaczęła mi się zsuwać i łapały mnie mini-skurcze ze względu na za niskie siodełko. Więc jechałem albo na stojąco modląc się żeby łańcuch nie strzelił, albo prowadziłem, bo chciałem ukończyć te zawody. Więcej mnie sprzęt nie zawiódł. Tutaj pojawiło się słoneczko, zaczęło mocno przygrzewać. Ja ubrany w koszulkę z krótki rękawkiem pod spodem, na to bluza biemme z długiem i nogawki, zacząłem się gotować. Było mi naprawdę gorąco, ale do przeżycia. Prognozy pogody w ogóle się nie sprawdziły, miało być zimno i deszczowo, a było znośnie i ciepło. Nawet organizatorów do zaskoczyło, ponieważ nie przygotowali żadnych imprez towarzyszących dla kibiców...
Na górze był punkt kontrolny nr VI, dawali wodę, łyk wziąłem, reszta polała się na napęd i jakoś jechałem dalej i dalej. Tutaj dogonił mnie kolega na czerwono-białym Boplighcie, którego to wyprzedziłem w lesie, bo w błocie nie mógł jechać gdyż zaciągało mu łańcuch. I tak tasowaliśmy się dość długo razem, ja na zjazdach przed nim, on na podjazdach przede mną, na równej trochę w jego cieniu, za co się oburzał. Potem na podjeździe mi odskoczył, mnie nogi bolały niemiłosiernie. A był to już 62 km, a gdzie ta meta? Nawet znaku Krosno nie ma. No i ostatnie 8 km w spazmach bólu jechałem, znowu podjazd, jest widzę jakiś bikerów, padają, padli, wyprzedzam ich, jeszcze troszeczkę, jeszcze policja za mostem, już widać stadion, już chcę na metę w lewo, a tu każą w prawo, jeszcze jedną rundę honorową po bieżni wokół boiska zrobić, jadę, padam, ledwo wchodzę w zakręt i utrzymuję kierownicę, spiker mówi moje nazwisko, wymienia team „Rowery.Rzeszow.Pl” i meta. Czas 3:38. 70 km na liczniku. Miejsce odległe. Tragedia. Sprzęt w błocie, ja nawet nie tak strasznie. Wojtek podbiega, coś tam mówi, do mnie niewiele dociera. Jest i M. Całe szczęście, żyję, padam na chodnik, umieram. Mam dość. Dość roweru. Dość maratonu. Dość zawodów. Dość ścigania się. Do czasu….
[teren wpisałem 70 km, mimo że było bardzo dużo asfaltu, ale za to po sporych górkach...]
GIGA 70 km, 3:38:06, 25 OPEN, 22/ELITA
Na maraton z lokalnej nowopowstałej podkarpackiej ligi zdecydowałem się spontanicznie. Wracając z Wrocławia do Rzeszowa, do domu na kilka dni przedłużonego weekendu wziąłem ze sobą rower (niestety, PKP jak to taka beznadziejna spółka, zamiast pociągu z przedziałem dla rowerów jak w rozkładzie było napisane, podstawiła… dwupiętrową osobówkę. Trochę się zdenerwowałem na to, ale wrzuciłem rower na siedzenie, przełożyłem go i tak przejechał 7-godzinną podróż…). Do Krosna dotarłem samochodem, zabierając ze sobą jeszcze M. oraz koksów z teamu Rowery.Rzeszów.Pl: Wojtka i Michała.
Największa bolączka maratonu – za dużo całkowicie nieprzejezdnych odcinków ze względu na tony błota w lesie i wysokie na pół metra koleiny oraz znaczne przekłamanie dystansu – zamiast 62 km było ich aż 70 km! A to znacznie mnie dobiło, brakowało mi już wody, na ostatnich, asfaltowych odcinkach. No i te niekończące się podjazdy, których w okolicach Krosna nie brakuje.
Na początku jechało mi się źle, zamuliło mnie, musiałem widocznie coś niepotrzebnie zjeść przed startem, było mi niedobrze (bardzo szybkie tempo, ok. 40 km/h po asfalcie w peletonie). Jechałem w środku stawki, widziałem tuż przed sobą kraksę jednego z zawodników, jak się później dowiedziałem był on z teamu Rowery.Rzeszow.Pl, ale nie poddał się, podniósł rower tylko z wyrwaną jedną szprychą i ukończył zawody na 2 miejscu w kat. master na dystansie GIGA. Od ok. 10 km zacząłem już jechać równym tempem, dobrze, ale kiedy dogoniła mnie Ewelina, postanowiłem trochę przyspieszyć. Zaraz jednak był rozjazd i chwila wahania się, ale nie, nie ustępuję – w końcu nie po to płaciłem AŻ 60 złotych, żeby pojechać jakieś krótkie i szybkie kryterium uliczne, bo taki był niestety dystans MEGA (34 km – zrobiło się chłopakom 40 km). Kto to widział, żeby na zjeździe był „bufet” z wodą, nie złapałem nic, ale nie było to potrzebne.
No i jazda w las, widać już było co się święci. Błoto tak śliskie, że moje niezawodne do tej pory opony Nobby Nic 2.1 się… ślizgały. Jakkolwiek dociążałem tylne koło, tak mocno ono buksowało i bardzo ciężko się jechało. Dogoniło mnie sporo zawodników, nie jęczeli, nie poddawali się, tylko skakali w błotnej breji od jednego końca koleiny do drugiego. I tak przez niezliczoną ilość kilometrów. Część podjazdów zamieniła się w podejścia, zjazd praktycznie wszystkie zjeżdżałem na rowerze. Tutaj nieocenione okazały się hamulce tarczowe, hamowały wyśmienicie, a odpowietrzony tył przez Sz. P. Larego działał bardzo dobrze. W miejscach gdzie były wykrzykniki, zjazdy stawały się trudniejsze, rozsypane kamienie na górze koleiny znacznie utrudniały przejazd, ale nie ma rzeczy niemożliwych. W lasach jechałem albo sam, albo miałem jakiś cel przed sobą który znikał, albo tasowałem się z zawodnikiem na niebieskim Treku 4400 w czarno-żółtej koszulce Scotta, pamiętałem go z poprzednich edycji Przemyśla, też razem jechaliśmy. Tutaj do czasu, ponieważ jego v-ki albo brak techniki spowodowały małą glebę na zjeździe, słyszałem za sobą tylko „ał…” i tyle go widziałem. Nie wyprzedzał mnie. Potem po kolejnych odcinkach pociągniętych „z buta” wymyśliłem na siebie, cieniaka strasznego, nowe określenie: górski turysta rowerowy z zacięciem sportowym. Bo gdzie mi do tych koksów, którzy trasę 70 km pokonują w niecałe 3 godziny, albo nawet do moich kumpli, których widziałem tylko przez 3 minuty po starcie. On pogrzali na dystans MEGA i jechali praktycznie cały czas ze średnią powyżej 30 km/h w peletonie. A o trudności tamtej trasy może świadczyć to, że zawodnik które zajął drugie miejsce przejechał ją na oponach IRC Smoothie 1.25…
Ale wracając do moich przygód. Po kolejny próbach wsiadania i zsiadania z roweru, bardzo kiepsko mi to wychodziło, nie potrafię w biegu ładnie i płynnie, do tego bloki mi się zapchały i prawy buty się wpiąć nie chciał, zwątpiłem już w to wszystko. „Człowiek człowiekowi zgotował taki los” i jeszcze się za to płaciło. Rower nawet nie wyglądał tak strasznie owalony błotem, jak na pamiętnej Komańczy z zeszłego roku, ale najbardziej denerwowało mnie to, że nie dało się wszystkiego przejechać, że większość odcinków w lesie pokonywało się z buta po tych kałużach. Przejście przez rzeczkę też było ciekawe, a tam był umiejscowiony fotograf, ale mi zdjęcie nieostre zrobił… zimno potem w nogi było do samego końca trasy.
Jak już wyjechało się z lasu, to trafiło się na asfalt. I tak tym asfaltem jechało się pewnie i z 20 km. Trasa była świetnie oznakowana do czasu. Raz zgubiłem się w lesie z kolegą z Treka, bo zabrakło strzałki w dół, że po wyjeździe z lasu trzeba jechać kostką w dół. Ale jakoś wpadliśmy na to. A potem już pod koniec, gdzie człowiek był bardzo zmęczony, pojechałem w dół koło kapliczki, a z góry macha do mnie jakiś człowiek, żebym zawrócił. I tym sposobem jedna osoba mnie wyprzedziła i nie udało mi się już jej dogonić. Idiotycznym pomysłem było również poprowadzenie trasy maratonu po drodze powiatowej nr 991, wśród samochodów i tirów, dobrze ze policja ułatwiała włączanie się do ruchu, ale jakoś dziwnie się czułem wśród samochodów na odcinku 2-kilometrowym, do tego ciężarówka zatrzymała się na środku i ja również, bo skręcało w prawo na parking… potem był bufet w Korczynie na rynku, tutaj wyminąłem 3 osoby które przy nim stały, jak się później okazało to był zły pomysł. Przede mną ciągnął się kilkukilometrowy stromy podjazd asfaltowy. Do tego łańcuch strzelał niemiłosiernie, młynek nie działała (na mecie dowiedziałem się, że rozkręciły mi się koronki w korbie ech…) a i sztyca (nowy WCS Carbon którego dopiero co zamontowałem) zaczęła mi się zsuwać i łapały mnie mini-skurcze ze względu na za niskie siodełko. Więc jechałem albo na stojąco modląc się żeby łańcuch nie strzelił, albo prowadziłem, bo chciałem ukończyć te zawody. Więcej mnie sprzęt nie zawiódł. Tutaj pojawiło się słoneczko, zaczęło mocno przygrzewać. Ja ubrany w koszulkę z krótki rękawkiem pod spodem, na to bluza biemme z długiem i nogawki, zacząłem się gotować. Było mi naprawdę gorąco, ale do przeżycia. Prognozy pogody w ogóle się nie sprawdziły, miało być zimno i deszczowo, a było znośnie i ciepło. Nawet organizatorów do zaskoczyło, ponieważ nie przygotowali żadnych imprez towarzyszących dla kibiców...
Na górze był punkt kontrolny nr VI, dawali wodę, łyk wziąłem, reszta polała się na napęd i jakoś jechałem dalej i dalej. Tutaj dogonił mnie kolega na czerwono-białym Boplighcie, którego to wyprzedziłem w lesie, bo w błocie nie mógł jechać gdyż zaciągało mu łańcuch. I tak tasowaliśmy się dość długo razem, ja na zjazdach przed nim, on na podjazdach przede mną, na równej trochę w jego cieniu, za co się oburzał. Potem na podjeździe mi odskoczył, mnie nogi bolały niemiłosiernie. A był to już 62 km, a gdzie ta meta? Nawet znaku Krosno nie ma. No i ostatnie 8 km w spazmach bólu jechałem, znowu podjazd, jest widzę jakiś bikerów, padają, padli, wyprzedzam ich, jeszcze troszeczkę, jeszcze policja za mostem, już widać stadion, już chcę na metę w lewo, a tu każą w prawo, jeszcze jedną rundę honorową po bieżni wokół boiska zrobić, jadę, padam, ledwo wchodzę w zakręt i utrzymuję kierownicę, spiker mówi moje nazwisko, wymienia team „Rowery.Rzeszow.Pl” i meta. Czas 3:38. 70 km na liczniku. Miejsce odległe. Tragedia. Sprzęt w błocie, ja nawet nie tak strasznie. Wojtek podbiega, coś tam mówi, do mnie niewiele dociera. Jest i M. Całe szczęście, żyję, padam na chodnik, umieram. Mam dość. Dość roweru. Dość maratonu. Dość zawodów. Dość ścigania się. Do czasu….
[teren wpisałem 70 km, mimo że było bardzo dużo asfaltu, ale za to po sporych górkach...]