Wpisy archiwalne w miesiącu

Czerwiec, 2010

Dystans całkowity:120.00 km (w terenie 120.00 km; 100.00%)
Czas w ruchu:08:41
Średnia prędkość:13.82 km/h
Suma podjazdów:3673 m
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:60.00 km i 4h 20m
Więcej statystyk

Cyklokarpaty #4 Strzyżów - jak bardzo może boleć tyłek...

Niedziela, 27 czerwca 2010 · Komentarze(1)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #4 Strzyżów - jak bardzo może boleć tyłek...

GIGA 75 km, 04:46:16, 14/M2, 32 OPEN


Nie ma to jak wybrać się na najdłuższy, najcięższy i najtrudniejszy dystans po miesięcznej przerwie w regularnej jeździe na rowerze i bez przygotowania w zimie. To było hardkorowe...

Na maratonie w Strzyżowie nie mogło mnie zabraknąć, zwłaszcza że zapraszali mnie na niego osobiście sami organizatorzy :) tzn. kuzyni Łukasz i Wojtek Szlachta. Impreza w zeszłym roku była naprawdę udaną, rozgrywana była jednak w późniejszym terminie, kiedy miałem dość dobrą formę. Wtedy było sporo błota i piękne słońce. Tym razem błota było mniej, trasa została zmodyfikowana, no i było parę niespodzianek...

Na początku - start ze stadionu miejskiego. Inne miejsce, więcej przestrzeni, bardziej to wszystko rozciągnięte więc niekoniecznie na plus.

Mój team stawił się w dość okrojonym składzie, jednak Ewelina dała radę. Ja również. Porwałem się na dystans GIGA, najdłuższy, bo chciałem w tym sezonie dokończyć już jeżdżenie na GIGA w Cyklokarpatach, chociaż wiem, że będzie to nadludzki wysiłek. W Przemyślu było nadzwyczaj łatwo. Tutaj już nie.

Początek - zamieszanie z sektorami. Wbijamy razem na koniec 1szego czy 2giego sektora, przecież i tak wszystko się jeszcze ustawi na rozjeździe. Prowadzenie przez miasto przez policję, nerwowo. Do tego przejazd przez TUNEL! Super atrakcja, tylko ktoś do cholery nie pomyślał i nie włączył światła. Ciemno okropnie niebezpiecznie, mokro, ludzie się wywracają. Powiem, miałem nie lada stracha. Dobrze, że wszystko dla mnie skończyło się szczęśliwie, inni nie mieli tyle szczęścia z tego co wiem...

Później to jazda do góry, po płytach, gdzie stawka zaczyna się rozciągać. Czułem, że to nie będzie mój dzień... Dalej szybkie szutrowe zjazdy, gdzie wyprzedzam sporo osób - opony przerobione na bezdętkowe i ciśnienie rzędu 2 atm. robią swoje. Później trudniejsze zjazdy po polach i koleinach, gdzie sporo ludzi się dziaduje, ech niestety trzeba schodzić, kombinować, ciężko zjeżdżać. Ogólnie cieniasy przede mną. No ale na podjeździe byli szybsi...

I tak sobie jadę ten maraton, raz szybciej raz wolniej. Ktoś tam mnie mija, mówi że co to tylko na zjazdach szybki jestem (no ba! jak się formy nie ma to trzeba chociaż zjazdy jechać normalnie). W lesie szybki singiel, mijam Wojtka, który wcześniej zatrzymał się na zjeździe, jak się okazało wymiotował na trasie, co było nie lada przegięciem. W późniejszej części maratonu będę go mijał jeszcze 2 razy... W tym lesie czuć tylko swąd spalonych klocków / przypalonych tarcz hamulcowych, bo ludzie za dużo hamują z obawy przed... no właśnie czym?

Dalej droga przez mękę, sporo jeżdżenia na młynku. Kiedy docieram do rozjazdu i przejazdu przez błota i rzeczkę, napęd odmawia posłuszeństwa i zaczyna zaciągać na najmniejszej zębatce z przodu. Czarna rozpacz. Jeszcze na 1-szym kółku mam siły ciągnąć na przełożeniu 2-1 (czyli 32-32) na stojąco. Na końcu trasy pod górę dojazd do asfaltu, tutaj samochód i dobrzy ludzie pożyczają mi smar, łańcuch został wcześniej cały wypłukany przy przejeździe przez rzeczkę. Jednak zielony FL to nie to samo co Rohloff... Potem mega szybki zjazd asfaltowy, sporo błota zostawione przez inne rowery i dalej jazda. Tasuje się z "dużym" panem na rowerze i od tego momentu sobie jakoś tak razem jedziemy. Znowu mijam bufet, ten sam po raz drugi i jadę ponownie do góry. Szutrowa droga, ciężki meczący podjazd daje się we znaki. Tym bardziej, gdy sobie uświadamiam, że po następnej pętli będę go pokonywał jeszcze raz, po raz trzeci! Cholera, będzie ciężko. Oby tylko zdążyć na limit wjazdu na GIGA... Uff, udaje się, jestem i tak sporo, bo aż 40 minut przed czasem 13:20. Przede mną wpadka pana, bo pomylił trasy, w sumie to sam sobie zawiniłem, bo się spytałem czy GIGA jedzie, a on MEGA, po hamulcach daje i bym się na zjeździe w niego wyłożył... tutaj na tym śliskim odcinku początku rozjazdu doganiam Ewelinę z mojego teamu ELEKTRA Rzeszów Team, po 3 godzinach jazdy. Późno ją doszedłem. Dziewczyna sobie radzi całkiem nieźle na technicznych błotnych zjazdach, jestem pełen podziwu. Potem jakoś nie udaje mi się jej dogonić, aż do czasu. Na równym ją dochodzę, coś tam gadamy sobie. Ona mówi, że już nie ma sił i będzie ciężko (w sumie się nie dziwię, przez ostatnie 2 dni ścigała się na MP na szosie, więc wielkie uznanie za to GIGA!). Trochę ją motywuję, odskakuję na zjeździe razem z "dużym panem" i jedziemy. Jeszcze wcześniej męka przy ostrym podjeździe w lesie, gdzie na 2giej pętli zamieniło się to dla mnie w podejście. A Ewelina ciągle przede mną dawała radę i jechała! No mocna dziewczyna, nie ma co. Potem jazda asfaltem, "duży" siedzi mi na kole i odpoczywa, tak się dowozi do bufetu. Pyta mnie, czemu zostawiłem koleżankę, trochę mnie wyrzuty biorą, bo przecież mogłem poczekać na nią te kilka minut i przewieźć ją na kole na tym krótkim odcinku asfaltowym, żeby sobie odpoczęła.

Bufet po raz trzeci. Tym razem zatrzymuję się. Jeszcze trochę wody w bukłaku jest, wymieniam tylko bidon. Jak się później okazało, zamiast wody dostałem jakąś wodę "o smaku pokrzyw" jak to Ewelina trafnie określiła... Było niedobrze. Odżywiam się arbuzami, pomarańczami, wcześniej wciągam ostatniego żela SIS-a, którego miałem awaryjnie w plecaku, wcześniejsze 3 duże endurosnacki z Nutrenda już zjadłem... Jak się okazało, mix owoców i żela sprawił, że po przyjeździe na metę bardzo źle się czułem i było mi słabo, duszno, niedobrze, wszystko co najgorsze... ale zanim dotarłem do tej mety jeszcze minęło 45 minut męki. Ewelina posilona odjechała mi sporo, i po 15 minutach wspólnej jazdy uciekła mi. Ja się już sam turlałem do mety siłą woli. Odcinek znałem z zeszłego roku, jazda po polach w dół to frajda, pod warunkiem dobrego oznakowania. Ciągle nie byłem pewny czy dobrze jadę, bo oznaczenia były za rzadko, jednak ani razu się nie zgubiłem. Chwila zawahania na drodze wysypanej cegłami (cała ciężarówka! taka góra) - już myślałem, że ktoś chciał wykonać sabotaż trasy maratonu... potem jeszcze końcówka z buta, mijam jakąś panią - niedobitka z MEGA i jadę do mety. Już czuję końcówkę, już ostatni zjazd z piękną panoramą na Strzyżów, przejazd pod wiaduktem, obudzenie się strażaka, zatrzymanie auta (wcześniej miałem niemiłą sytuację na drugim wjeździe na pętlę GIGA, gdzie auto się zatrzymało w ostatniej chwili, strażacy wyraźnie już znudzeni a może i zmęczeni zatrzymali je w ostatniej chwili, a ja zdenerwowany i rozdrażniony przejechałem za tym autem... urok maratonów, w końcu w otwartym ruchu drogowym są organizowane) i jazda do mety.

Dotarcie do mety i koniec to było bezcenne. I ramiona M. mojej dziewczyny, która bardzo się martwiła o mnie, ponieważ na ma początku imprezy wydarzył się jakiś wypadek i karetka pojechała, a na stadionie był szum i niepokój, co z kim się z stało i zero informacji. Kobiety jak to kobiety - panikowały. Ja na szczęście cały i zdrowy, pełny w błocie, bo jednak na trasie go nie zabrakło, dotarłem po prawie 5 godzinach jazdy na metę. A tyłek to mnie bolał niemiłosiernie...

Track GPS w serwisie BikeBrother.com

MTB Martahon #4 Międzygórze - alpejski zgon

Sobota, 19 czerwca 2010 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
MTB Martahon #4 Międzygórze - alpejski zgon

MEGA 45 km, 03:54:58, 97/M2, 230 OPEN


Po miesiącu przerwy w celu odstresowania się między jednym egzaminem (piątkowym) a drugim (wtorkowym) wybrałem się na maraton z cyklu MTB Marathon. Już przed sezonem w celu mobilizacji startowej i wyróżnienia się kupiłem sobie pakiet 3 startów MEGA oraz indywidualny numer startowy. Niestety do tej pory nie udało mi się wystartować w żadnej edycji - Dolsk odpuściłem, a Międzygórze mi przenieśli na lipiec. Tak więc złożyło się, że startować muszę, by wykorzystać pakiet, bo później nie będzie kiedy...

Przypomniałem sobie o chłopaku poznanym w pociągu - Bartku z Cyklotrampu. Miał dla mnie wolne miejsce w samochodzie więc w sam raz.

Trasa była baaardzo wymagająca. Nigdy nie sądziłem, że można tyle jechać do góry z młynka w polskich górach. Podjazd na Śnieżnik mnie wykończył. Kto by pomyślał, że przejechaniu 45 km zajmie mi prawie 4 h. Porażka. Całkowity brak formy, przerwa w jeżdżeniu na rowerze (nie treningach nawet...) odcisnęła wielkie piętno. Po 2 godzinie jazdy zaczęła się walka o przetrwanie, by w 3 godzinie był to już po prostu alpejski "zgon" - czyli jazda siłą woli... A dlaczego "alpejski"? Bo organizator maratonu chwalił się, że tak poprowadzona trasa w tych terenach przypomina ściganie się w Alpach, gdzie jest wiele szutrówek i sporo przewyższeń do pokonania na dość krótkich odcinkach - czyli ciągłe wspinanie się do góry...

Trasa monotonna, nudna, szutrowa, sporo błota, ale z elementami technicznymi i świetnym zjazdem ze schroniska - przypomniały mi się Czechy oraz tamtejsze zjazdy... mniam poezja. Sporo osób tam wyprzedziłem, chociaż sam czułem się niepewnie i ledwo zaciskałem klamki hamulcowe bo palce i dłonie całe mi zesztywniały.

Sam maraton potraktowałem czysto rozrywkowo, ponieważ o jakimkolwiek dobrym miejscu mogłem zapomnieć, formy w ogóle nie ma. Już w trakcie jazdy celem nadrzędnym dla mnie było ukończenie tej rywalizacji. Trasa była cholernie wymagająca kondycyjnie, ostatni raz tyle na młynku przejeździłem na mini zgrupowaniu w Czechach... (Głuchołazach).

Pogoda nie dopisała do końca na maratonie, całe szczęście że nie padało. Było zimno, pochmurno. Zdecydowałem się na jazdę w nogawkach oraz teamowej bluzie ocieplanej. Na zjazdach, długich, szybkich i wymagających (kamienie mocno wytłukły, ręce odmawiały posłuszeństwa, dłonie nie miały siły zaciskać kierownicy i klamek hamulca, a SID nie nadążał z wybieraniem nierówności) była zbawienia. Natomiast na podjazdach wszystko się we mnie gotowało, było za gorąco. I w ten sposób nie osiągnąłem złotego środka.

Z samego maratonu pamiętam niewiele. Wiem, że znalazłem się w dalekiej stawce zawodników, którzy jeździli dla rekreacji na wypasionych fullach, niektórzy nawet zatrzymywali się podziwiać widoki (!) - a było naprawdę co, sam przy końcu maratonu zerknąłem w prawo, gdy przejeżdżałem pod wyciągiem krzesełkowym - naprawdę wspaniałe górskie widoki, polecam te rejony!

Bufet, pierwszy raz skorzystałem z niego dość obficie. Byłem skrajnie wycieńczony, drugi bufet uratował mi życie. Zatrzymałem się na dłużej, zjadłem trochę owoców, ciastek, napiłem się sporo. Sprawdziłem, co jest nie tak z bukłakiem - właśnie po raz pierwszy w tym sezonie wystartowałem z Hydrapakiem na plecach. Chciałem się przygotować do jazdy na GIGA trasach w Cyklokarpatach. Miałem problem z piciem na trasie, nie zabrałem bidonu, a w bukłaku rozpuściłem Enervita z Bike Maratonu. Do tego za słabo ciągnąłem ustnik i strasznie słabo to leciało. Dopiero się o tym przekonałem na mecie...

Od trzeciej godziny jady i kolejnego podejścia (z buta) na trasie modliłem się o koniec. Patrząc na licznik Garmina kilometry szły baaardzo powoli niestety. Ale gdy już docierałem bliżej mety, widziałem znajome zabudowania, już ostatni singiel w lesie i cięższy zjazd techniczny, widok kibiców liczących na "glebę" zawodnika (ja na szczęście zjechałem cały ostatkiem sił) dotarłem do mety po prawie 4 godzinach jazdy. Był to mój najdłuższy maraton przez dobrych kilkanaście ostatnich startów. I najgorsze miejsce jakie do tej pory zająłem, więc należy szybko zapomnieć o nim.

Sama przygoda fajna, trasa faktycznie górska, alpejska. Zazdroszczę, bo jest gdzie tam pojeździć. Trzeba tylko mieć odpowiednią nogę, żeby te wszystkie górki móc dobrze przeskoczyć...

Track GPS w serwisie BikeBrother.com