[b]XC Rzeszów 2008 - siódme poty na lokalnym podwórku[/b]
Niedziela, 7 września 2008
· Komentarze(3)
Kategoria cross-country (XC)
XC Rzeszów 2008 - siódme poty na lokalnym podwórku
3 x 7 km, 1:07:17, 7/ORLIK
Zawody XC na lokalnym podwórku. Wypadło wziąć w nich udział, mimo że cross-country to nie dla mnie. Jestem na to za słaby. Start jednak udany, 7 miejsce w kat. orlik (13 startujących, 8 ukończyło..). Gdyby nie spotkanie z dublowaną zawodniczką na zjeździe, która tuż przede mną zaliczyła glebę, to dowiózłbym 6 pozycję, a tak to zawodnik tuż za mną jadący wyprzedził mnie i nie pozwolił się już przegonić.. No i w końcu zawody w pełnym słońcu, a nie w błocie i deszczu jak miało to miejsce w ostatnim czasie..
Start opóźnił się o 30 minut. Od rana trochę źle się czułem. Od 8 rano miałem jakieś problemy ze zjedzeniem standardowej przed-startowej porcji makaronu. Później było już tylko gorzej. Jako że zawody odbywały się na drugim końcu miasta, start ze stadniny koni Albin na Słocinie, postanowiłem ten odcinek potraktować jako spokojną rozgrzewkę. Zapakowałem się do plecaczka rowerowego, wziąłem ze sobą zapas żeli (carbosnack) i izotoników, 2 bidony, pogoda zapowiadała się wspaniała. Lejący się z nieba żar później jednak doskwierał zawodnikom, jednak mi w lesie to nie przeszkadzało, bo tam było znacznie chłodniej. Po rejestracji w biurze zawodów i miłym zaskoczeniu, że jednak będąc w barwach "teamu" r.r.pl nie płacę wpisowego, dowiedziałem się od prezesa stowarzyszenia, że wcale nie jestem do niego zapisany, bo on nie widział mojej deklaracji. Trochę się wpieniłem, bo oznaczało to, że koszulkę dostałem "bezprawnie"...
Szukałem choć trochę cienia, poszedłem na godzinę przed planowanym startem, zjadłem endurosnacka, połknąłem tabletki, napiłem się sporo wody i odpoczywałem. Pół godziny przed startem zaplanowałem sobie rozgrzewkę. Jednak wszystko się pomieszało, bo start opóźnił się o ok. 30 min, spiker raz mówił że "startuje za 7-8 min", a dopiero na 15 min przed terminem zero podał prawidłową godzinę, tak więc odpowiedniej rozgrzewki nie było. Na trasie też się nie pojawiłem, jechałem ją na żywca.
Start był dość ostry, zrobiłem straszny błąd, bo na nieodsłoniętym odcinku WYDARŁEM do przodu i przez chwilę prowadziłem 13-osobowy peletonik. Chyba za bardzo się podnieciłem tym, że jadę przed Cinkiem ;-). Kosztowało mnie to dużo energii. Na pierwszym podjeździe jechałem 5-ty, trzymałem się koła Piotrkowi Sarnie z NSB Team. W pewnym momencie on źle pojechał musieliśmy przedzierać się przez taśmy, wykorzystało to 2 zawodników i minęli nas prawą stroną. Potem było ze mną coraz gorzej. Zięba mi uciekł, a ja na zjeździe próbując odrabiać straty, zagalopowałem się i wjechałem za daleko do rowu, tak że miałem problemy z zejściem z roweru i skutecznym przeniesieniem go nad błotem. Upadłem na kolano, bo zanurzyłem buta i straciłem sporo czasu. Na trasie dopingowało mnie sporo osób, bo bądź co bądź trochę osób mnie zna... Nie spodziewałem się, że chłopaki ułożyli taką trudną trasę, po pierwszym kółku miałem serdecznie dość. Jednak wiedząc, że przede mną jedzie Zięba nie mogłem odpuścić. Końcówka techniczna w lesie wraz ze ścianką, którą dwukrotnie udało mi się podjechać (!) na Geax Mezcal (P.S. tubeless sprawował się znakomicie, parę razy mocniej dobiłem tył, a na szutrowym zjeździe szalałem jak nigdy, nie obawiałem się o złapanie "laczka). Nie wiem jaki miałem czas pierwszego okrążenia (niestety pomiaru czasu nie było), ale miałem już dość. Mi pasują dużo bardziej maratony, tam wysiłek jest rozłożony w czasie i nie jedzie się od początku na 100% swoich możliwości. A tak tutaj czułem, że się zagotowałem. Po wyjściu z żużlowej prostej dostrzegłem Ziębę. Mocniej docisnąłem na pedały, dojechałem bliżej, wyprzedziłem jednego i cisnąłem w lesie. Doping był coraz głośniejszy. Jechało mi się dalej ciężko. Trasę już znałem, nie bałem się jechać na zjeździe szybciej, mimo że był naszpikowany wąskimi przejazdami koło drzew i ściankami, które pokonywało się dupskiem nad kołem... Na końcówce w lesie zobaczyłem Ziębę, który nagle zatrzymał się i coś majstrował przy rowerze. Wykorzystałem prezent, wyprzedziłem go, mocno pociąłem pod ściankę, uważnie między drzewami i nie oglądając się za siebie, pognałem na metę. Dopiero drugie okrążenie za mną, podobno miałem najlepszy czas z wszystkich trzech, zjadłem koło mety żela, wymieniłem błyskawicznie bidon na czystą wodę (izotonik od nutrenda mi całkowicie nie podchodzi, jest za słodki i gotuje się w ustach) i pognałem dalej. Trzecie okrążenie jechało mi się najlepiej, dopiero zacząłem się rozkręcać. Tu widać wytrzymałość mojego organizmu nieskażonego w tym sezonie treningami ;-). Jechaliśmy w trzyosobowej grupce. Seth, ja i Siemiączko za mną. Na jednym z trudniejszych zjazdów z wyrwą na środku Seth pojechał przodem, z trudem minął Ewę Mach, ja krzyknąłem "droga", ona się przewróciła tuż przede mną, nie miałem jej jak minął, Siemiączko to wykorzystał, minął mnie po krzakach i w taki oto sposób straciłem szansę na 6 czy nawet 5-te miejsce. Nie dałem rady go już później dogonić mimo, że próbowałem. Tym razem ścianki już nie podjechałem, ale szutrowy, kamienisty zjazd pokonałem chyba najszybciej z dotychczasowych przejazdów. Gdy dojechałem na metę i dowiedziałem się, że Zięba nie ukończył, czyli był za mną, krzyknąłem z radości. To był piekielnie trudny wyścig dla mnie, bardzo się zmęczyłem, jechałem na 100% swoich możliwości, trasa nie pozwalała nigdzie odpocząć. Do tego 3-krotne zsiadanie z roweru i prowadzenie/bieg również było męczące.
Po zawodach zostałem oglądać kat. elita. W mojej wygrał Cinek oczywiście, nie można się z takimi zawodnikami równać w żadnym stopniu.
Potem było trochę niemiło wśród osobników z "teamu" do którego jeszcze na tych zawodach należałem. Po zawodach już z tego zrezygnowałem...
Start należy zaliczyć do udanych, jednak okazało się, że było to moje zakończenie sezonu startowego w tym roku. Nie mam już ochoty i pieniędzy by się ścigać (a okazje maratonowe jeszcze są), a do tego zniechęciła mnie atmosfera i ludzie. No cóż, byle do następnego sezonu, oby był lepszy niż ten.
3 x 7 km, 1:07:17, 7/ORLIK
Zawody XC na lokalnym podwórku. Wypadło wziąć w nich udział, mimo że cross-country to nie dla mnie. Jestem na to za słaby. Start jednak udany, 7 miejsce w kat. orlik (13 startujących, 8 ukończyło..). Gdyby nie spotkanie z dublowaną zawodniczką na zjeździe, która tuż przede mną zaliczyła glebę, to dowiózłbym 6 pozycję, a tak to zawodnik tuż za mną jadący wyprzedził mnie i nie pozwolił się już przegonić.. No i w końcu zawody w pełnym słońcu, a nie w błocie i deszczu jak miało to miejsce w ostatnim czasie..
Start opóźnił się o 30 minut. Od rana trochę źle się czułem. Od 8 rano miałem jakieś problemy ze zjedzeniem standardowej przed-startowej porcji makaronu. Później było już tylko gorzej. Jako że zawody odbywały się na drugim końcu miasta, start ze stadniny koni Albin na Słocinie, postanowiłem ten odcinek potraktować jako spokojną rozgrzewkę. Zapakowałem się do plecaczka rowerowego, wziąłem ze sobą zapas żeli (carbosnack) i izotoników, 2 bidony, pogoda zapowiadała się wspaniała. Lejący się z nieba żar później jednak doskwierał zawodnikom, jednak mi w lesie to nie przeszkadzało, bo tam było znacznie chłodniej. Po rejestracji w biurze zawodów i miłym zaskoczeniu, że jednak będąc w barwach "teamu" r.r.pl nie płacę wpisowego, dowiedziałem się od prezesa stowarzyszenia, że wcale nie jestem do niego zapisany, bo on nie widział mojej deklaracji. Trochę się wpieniłem, bo oznaczało to, że koszulkę dostałem "bezprawnie"...
Szukałem choć trochę cienia, poszedłem na godzinę przed planowanym startem, zjadłem endurosnacka, połknąłem tabletki, napiłem się sporo wody i odpoczywałem. Pół godziny przed startem zaplanowałem sobie rozgrzewkę. Jednak wszystko się pomieszało, bo start opóźnił się o ok. 30 min, spiker raz mówił że "startuje za 7-8 min", a dopiero na 15 min przed terminem zero podał prawidłową godzinę, tak więc odpowiedniej rozgrzewki nie było. Na trasie też się nie pojawiłem, jechałem ją na żywca.
Start był dość ostry, zrobiłem straszny błąd, bo na nieodsłoniętym odcinku WYDARŁEM do przodu i przez chwilę prowadziłem 13-osobowy peletonik. Chyba za bardzo się podnieciłem tym, że jadę przed Cinkiem ;-). Kosztowało mnie to dużo energii. Na pierwszym podjeździe jechałem 5-ty, trzymałem się koła Piotrkowi Sarnie z NSB Team. W pewnym momencie on źle pojechał musieliśmy przedzierać się przez taśmy, wykorzystało to 2 zawodników i minęli nas prawą stroną. Potem było ze mną coraz gorzej. Zięba mi uciekł, a ja na zjeździe próbując odrabiać straty, zagalopowałem się i wjechałem za daleko do rowu, tak że miałem problemy z zejściem z roweru i skutecznym przeniesieniem go nad błotem. Upadłem na kolano, bo zanurzyłem buta i straciłem sporo czasu. Na trasie dopingowało mnie sporo osób, bo bądź co bądź trochę osób mnie zna... Nie spodziewałem się, że chłopaki ułożyli taką trudną trasę, po pierwszym kółku miałem serdecznie dość. Jednak wiedząc, że przede mną jedzie Zięba nie mogłem odpuścić. Końcówka techniczna w lesie wraz ze ścianką, którą dwukrotnie udało mi się podjechać (!) na Geax Mezcal (P.S. tubeless sprawował się znakomicie, parę razy mocniej dobiłem tył, a na szutrowym zjeździe szalałem jak nigdy, nie obawiałem się o złapanie "laczka). Nie wiem jaki miałem czas pierwszego okrążenia (niestety pomiaru czasu nie było), ale miałem już dość. Mi pasują dużo bardziej maratony, tam wysiłek jest rozłożony w czasie i nie jedzie się od początku na 100% swoich możliwości. A tak tutaj czułem, że się zagotowałem. Po wyjściu z żużlowej prostej dostrzegłem Ziębę. Mocniej docisnąłem na pedały, dojechałem bliżej, wyprzedziłem jednego i cisnąłem w lesie. Doping był coraz głośniejszy. Jechało mi się dalej ciężko. Trasę już znałem, nie bałem się jechać na zjeździe szybciej, mimo że był naszpikowany wąskimi przejazdami koło drzew i ściankami, które pokonywało się dupskiem nad kołem... Na końcówce w lesie zobaczyłem Ziębę, który nagle zatrzymał się i coś majstrował przy rowerze. Wykorzystałem prezent, wyprzedziłem go, mocno pociąłem pod ściankę, uważnie między drzewami i nie oglądając się za siebie, pognałem na metę. Dopiero drugie okrążenie za mną, podobno miałem najlepszy czas z wszystkich trzech, zjadłem koło mety żela, wymieniłem błyskawicznie bidon na czystą wodę (izotonik od nutrenda mi całkowicie nie podchodzi, jest za słodki i gotuje się w ustach) i pognałem dalej. Trzecie okrążenie jechało mi się najlepiej, dopiero zacząłem się rozkręcać. Tu widać wytrzymałość mojego organizmu nieskażonego w tym sezonie treningami ;-). Jechaliśmy w trzyosobowej grupce. Seth, ja i Siemiączko za mną. Na jednym z trudniejszych zjazdów z wyrwą na środku Seth pojechał przodem, z trudem minął Ewę Mach, ja krzyknąłem "droga", ona się przewróciła tuż przede mną, nie miałem jej jak minął, Siemiączko to wykorzystał, minął mnie po krzakach i w taki oto sposób straciłem szansę na 6 czy nawet 5-te miejsce. Nie dałem rady go już później dogonić mimo, że próbowałem. Tym razem ścianki już nie podjechałem, ale szutrowy, kamienisty zjazd pokonałem chyba najszybciej z dotychczasowych przejazdów. Gdy dojechałem na metę i dowiedziałem się, że Zięba nie ukończył, czyli był za mną, krzyknąłem z radości. To był piekielnie trudny wyścig dla mnie, bardzo się zmęczyłem, jechałem na 100% swoich możliwości, trasa nie pozwalała nigdzie odpocząć. Do tego 3-krotne zsiadanie z roweru i prowadzenie/bieg również było męczące.
Po zawodach zostałem oglądać kat. elita. W mojej wygrał Cinek oczywiście, nie można się z takimi zawodnikami równać w żadnym stopniu.
Potem było trochę niemiło wśród osobników z "teamu" do którego jeszcze na tych zawodach należałem. Po zawodach już z tego zrezygnowałem...
Start należy zaliczyć do udanych, jednak okazało się, że było to moje zakończenie sezonu startowego w tym roku. Nie mam już ochoty i pieniędzy by się ścigać (a okazje maratonowe jeszcze są), a do tego zniechęciła mnie atmosfera i ludzie. No cóż, byle do następnego sezonu, oby był lepszy niż ten.