Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2009

Dystans całkowity:172.40 km (w terenie 172.40 km; 100.00%)
Czas w ruchu:09:13
Średnia prędkość:18.71 km/h
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:57.47 km i 3h 04m
Więcej statystyk

Powerade MTB Marathon #8 Kraków - jak kapeć to pech...

Niedziela, 30 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Powerade MTB Marathon #8 Kraków - jak kapeć to pech...

MEGA 65,8 km, 03:25:28, 77/M2, 180 OPEN
Kompletnie nieudany start. Najpierw start z samego końca sektora, przebijanie się przez turystów, maruderów, kobiety i dzieci oraz rowerków trekkingowych, potem na 30 km po 1:30h jazdy kapeć (przecięty w błocie przedni Rocket Ron). Niestety, płyn uszczelniający nie dał radę, spore przecięcie. Zmiana dętki sporo czasu zajęło, bo najpierw próbowałem inaczej to naprawić. Potem znowu wyprzedzanie wszystkich, wkurzony nie dałem rady. Sporo osób nie chciało się usuwać tak jak wcześniej, do tego miałem też kryzys no i długa trasa dała się we znaki. Na szczęście zachowałem ostatki sił na końcowe podjazdy w Lesie Wolskim i wszystko tam na młynku podjechałem, mimo że łańcuch strasznie rzęził... Ogólnie poszło najgorzej w tym sezonie! Ech :(

Cyklokarpaty #9 Strzyżów - w błotku do przodu

Niedziela, 9 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #9 Strzyżów - w błotku do przodu

MEGA 49 km, 02:42:40, 8/M2, 16 OPEN

To już przedostatnia edycja z cyklu maratonów rowerowych Cyklokarpaty.pl. Czołówka walczy o dobre miejsce w klasyfikacji genralnej, a miasto-organizator stara się jak może by wypaść jak najlepiej. O Strzyżowie było głośno w rowerowym światku już w tym roku - stąd startował jeden z etapów „Tour de Pologne”.
Tym razem ten cykl zagościł do Strzyżowa, który nieoczekiwanie stał się organizatorem zawodów w cyklu. Mimo, że miasto położone dość blisko Rzeszowa (ok. 35 km) to nie udało mi się niestety objechać tej trasy wcześniej. Ogólnie szlaki pogórza Strzyżowsko-Dynowskiego są mi mało znane. W przeciwieństwie do moich kuzynów, Łukasza i Wojtka, którzy aktywnie zaangażowali się w organizację tej edycji i wytyczyli trasę maratonu. Znając ich oraz śledząc poczynania które starali, można było spodziewać się ekstremalnej, brudnej, ciężkiej trasy. I taka właśnie była - błotna, miejscami rzeź, a w dodatku interwałowa i długa.
Na początku długa kolejka do rejestracji, na szczęście miłe panie sprawnie koordynowały zapisami. Ładny numer startowy, mocowanie do kierownicy, wcieranie olejków startowych w łydki, ostatnie poprawki przed startem i… niemiłe rozczarowanie. Opóźnienie startu o ok. 15 min (podobno przez koniec mszy w pobliskim kościele i wielki tłum ludzi…) spowodowało pewną nerwowość wśród zawodników, a było ich wyjątkowo dużo (blisko 300). No i nastąpił start. Najpierw długa runda honorowa, asfaltem po ruchliwej drodze do Godowej. Prowadziła policja, a za nią rzesza kolarzy. Jako, że stałem na końcu stawki, miałem utrudnioną sprawę i musiałem sporo przedzierać się do przodu pośród ludzi, którzy ze ściganiem się mieli niewiele wspólnego… Po jakimś czasie udało się dobić do czuba, tutaj niemiłe niespodzianki w postaci gwałtownego hamowania i wyprzedzania się na milimetry, ale taki już urok imprez masowych… Później ostro w prawo i podjazd. Jakoś tak wolno stawka szła, wiedząc, że będzie wąsko znowu musiałem, podobnie jak w Komańczy, użyć głosu i przeciskać się do przodu. Jednak ludzie nie chcieli się usuwać o dziwo, buractwa nie brakowała i na prośbę o „lewa wolna” lub „lewa jedzie” niektórzy w ogóle nie reagowali, a inni wręcz agresywnie się zwracali „po co tak szybko?”. No właśnie, po co? Ano, żeby być dalej, szybciej i lepiej… Zaczęła się ścianka, mozolna wspinaczka stała się po chwili nieopłacalna. Podjazd pod bufet zamienił się w moim przypadku w podejście. Na szczęście kolce w butach się przydały i zadziałały całkiem nieźle. Może i dało się podjechać, ale szybciej było wyjść a poza tym nikogo podjeżdżającego nie widziałem, więc brakowało mobilizacji.
Dalej samotna jazda w lesie, po bagnach, błocie i trawskach. Jakoś wszystkich zgubiłem. Po chwili jednak dogania mnie znajomy zawodnik Jasło bike. I po chwili mnie wyprzedza, jakoś na zjeździe szaleje, przeszarżowuje miejscami, spotykamy się. Najtrudniejszy odcinek, zjazd po mokrych kamieniach, rzuca rower, spycha do rowu, ciężko manewrować. Fotograf ostrzega o niebezpiecznym miejscu. Nie ma jednak czasu na chwilę zawahania. Trzeba jechać szybko i nie myśleć o tym, wypadam na asfalt, ostro w prawo i ciągniemy. Chłopak z Jasło bike czeka na mnie, podpina się na moje koło i go ciągnę, wymieniamy parę słów nawet w międzyczasie. Po chwili rozpoczyna się dłuższy, szutrowy podjazd. Tutaj też się tasujemy, do lasu jednak oj wjeżdża pierwszy. Bardzo szybki i niebezpieczny zjazd wzdłuż rowu, hamulcom daję nieźle popalić, miejscami jedzie się na kreskę obok taśm ostrzegających. Przejazd przez rzeczkę (nawet w Strzyżowie znalazł się taki element) i mozolne wspinanie się pod górę, w trawskach i w upale. Znajomy zawodnik ucieka mi. Jadę sam, brakuje motywacji do mocniejszego kręcenia. Jednak chwila wytchnienia na asfalcie i bardzo szybkim zjeździe oraz ukazujący się w tle mocny podjazd zachęca do naciskania na korby. I znowu wjazd w teren, kolejny podjazd, kolejne nierówności. Popełniam mały błąd ktoś dogania mnie z tyłu, usuwam mu się, ale zawodnik jest słaby i zaraz na podjeździe go wyprzedzam. Na bufecie widzę dziewczynę Łukasza, pozdrawiam ja, a ta w zamieszaniu daje mi tylko kubeczek z wodą zamiast butelki. Jazda dalej, długa prosta i podjazd pod las. W końcu widać jakiś ludzi, zawodników, nie sądziłem, że jestem na czubie, dziwiłem się gdzie się podziali inni. Na szczęście kilka osób dogoniłem, udało się wyprzedzić na podjeździe. Na zjeździe w lesie chwilę tasuję się z jakimś dziwnym zawodnikiem, próbuje mnie wyprzedzać, przyspieszam a on się wydziera żebym mu zrobił miejsce. No spokojnie, jak taki zjazdowiec to niech jedzie szybciej. Później łykam go na kolejnym podjeździe, ów „turysta” zrobił sobie przerwę przed nim… Dziwny typ. Problemy sprzętowe zaczęły mnie nękać, nie mogę jechać na młynku, zaciąga mi łańcuch przez tony błota które się pojawiły wcześniej. Trzeba z buta dawać. I tak jadę przez ostępy leśne, po mokradłach. I modlę się by nie wpaść w te duże kałuże. Przeważnie jadę sam, nikt mnie nie wyprzedza, ani ja też nikogo nie doganiam niestety. Taka jazda staje się długa i monotonna. Brakuje mi licznika, nawet nie wiem na którym kilometrze trasy jestem. I tak po jakimś czasie udało się doczłapać do bufetu. Już długo brakowało mi wody, na szczęście łapię się na pełny bidon i butelkę. Dawno nie pamiętam tak długiego postoju na bufecie. Z późniejszych relacji zawodników dowiedziałem się, że później zabrakło wody na bufecie. Wielki minus dla organizatora…
Ostatnie kilometry to podjazdy, jak zwykle na tej trasie. I w pewnym momencie zjazd i piękna panorama na Strzyżów, aż warto było się zatrzymać, szkoda że tego nie uczyniłem, no ale w końcu jest to wyścig… Tutaj jeszcze czekał mnie podjazd, krótki ale treściwy. I skurcz. W udzie. Poczułem coś, czego nie powinienem poczuć. Musiałem się zatrzymać i dać się wyprzedzić jednemu zawodnikowi. Po chwili powoli byłem gotowy kontynuować jazdę. Na szczęście czekał mnie długi zjazd. Już w mieście, już wiem że nie daleko, ale na kole siedzi mi 2 zawodników. Przyspieszam, gubię jednego, drugi dalej siedzi. Przed samą metą postanawia mnie wyprzedzić, ja jednak nie daję za wygraną i do samego zakrętu trzymam go. Wjazd w wąską metalową bramkę, skok, jest dość niebezpiecznie ale walczę. I jestem przed nim udało się. Dobre miejsce, jak się okazało najlepsze dotychczas w sezonie. 8 w kategorii, z tym że sporo straciłem do swojego kuzyna Wojtka który przyjechał 2-gi. Kilka słów wymienianych na gorąco na mecie, butelka wody i koniec emocji. Już po wszystkim…
Jednak późniejsza dekoracja i losowanie nagród przeciągnęły się bardzo długo, trwało to w nieskończoność i miałem już dość. Udało się mi wylosować koszulkę TdP 2009, jednak w rozmiarze XXXL więc trochę duża jak na mnie He He.
Ogólnie start zaliczam do udanych, mimo interwałowej trasy i błota, które niezbyt mi podeszło, zająłem najlepsze miejsce do tej pory. Jest się z czego cieszyć w moim przypadku…

Cyklokarpaty #8 Komańcza - cud, miód i orzeszki!

Sobota, 1 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #8 Komańcza - cud, miód i orzeszki!

GIGA 57 km, 03:06:5, 11/M2, 15 OPEN

Mimo, iż jest to już 8 edycja maratonów z serii Cyklokarpaty, dopiero teraz udało mi się w niej wystartować i zaprezentować barwy naszego teamu AZS PWR Wrocław. Komańcza już trzeci rok z rzędu gości maratończyków na swoim podwórku. Trasy wokół Beskidu Niskiego i Bieszczadów należą do wyśmienitych na rower górski. Poprzednie 2 lata z powodu intensywnych opadów deszczu trasa należała do arcytrudnych. Przejazd przez Chrzyszczatą (997 m.n.p.m) i późniejszy zjazd z niej wielu zawodnikom na długo utkwił w pamięci. W tym roku trasa została poddana sporej modyfikacji. Na najdłuższym dystansie GIGA dalej punktem kulminacyjnym był wjazd na Chryszczatą od przełęczy Żebraka. Jednak zjazd był niebieskim, trochę zapomnianym szlakiem. Nie tak jak w pierwszej edycji czerwonym po telewizorach i korzeniach do Jeziorek Duszatyńskich, tylko do Turzańska.
W tym roku pogoda dopisała, piękne słońce, wysoka temperatura, bezchmurne niebo. Idealne warunki do ścigania. Czy aby na pewno warto wylewać hektolitry potu na bieszczadzkiej ziemi? Całe szczęście, po 2 latach ścigania się w Komańczy znałem tą trasę. Do tego specjalnie, z powodu modyfikacji postanowiłem przyjechać kilka dni wcześniej i w czwartek, dzięki dobrej pogodzie i braku opadów deszczu objechać nowy odcinek i zjazd. Wiedziałem co mnie czeka.
Najpierw małe zamieszanie na starcie. Już po godzinie zero, czyli 10:00. Kilka minut, spiker mówi, że za chwile start. Zawodnicy z czuba jednak się zaniepokoili i zniecierpliwieni postanowili sami odliczać od 10… I tak po chwili, tłum blisko 200 zawodników podchwycił i wystartował. Nie przypominam sobie, żeby na jakimkolwiek maratonie start zaskoczył spikera. Tutaj tak było. Na początku pewna nerwówka, kręcenie wąskimi ulicami w miejscowości. Potem wyjazd na główną drogą. I tutaj kilka kilometrów asfaltu. Bardzo dobrze, można się rozgrzać na początek. Szum terenowych opon jest niesamowity. Jako że startowałem z końca sektora, postanawiam dogonić przód. Jadę równym tempem. Na pulsometrze niepokojąco zbliżam się do 190 uderzeń na minutę. Za szybko. Łapię się jakiegoś zawodnika na koło. Odpoczywam. Doganiam początek. Ale co, peleton zwalnia i wszyscy jadą równym tempem. Oczekują co będzie dalej, czarowanie się znane z wyścigów szosowych. Po chwili skręt w lewo w szutrową drogę. Z poprzedniego roku wiadomo, że jest to miejsce dobra na kraksy dlatego ustawiam się z tyłu, czekam aż zawodnicy się rozjadą. Policja i straż graniczna blokują drogą i kierują nas na trasę. Po chwili jestem na kamieniach. Jakoś tak wolno wszyscy jadą, czując moc postanawiam włączyć swój głos "lewa jedzie". I tak ciągle, przez kilka minut głośno krzyczę. Wolniejsi zawodnicy potulnie się usuwają. Po kilku minutach dojeżdżam do początku. Jako, że znałem trasę wcześniej postanawiam atakować, bo wiem, że za chwilę będzie trawa, wysoka trawa i do tego las, w którym wąska ścieżka prowadzi po błotnych rowach. I tutaj można sporo zyskać. Mój plan udaje się w 100%, nawet niewiele trawy wchodzi w napęd, udaje się zarzucić najcięższe przełożenie gdyż teraz ostry zjazd po świeżo wykoszonej trawie w dół. Prędkości iście kosmiczne, nie mam licznika ale na pewno powyżej 60 km/h. Przed końcem trzeba sporo hamować, wiem, że czeka niespodzianka w postaci rowu… Potem przejazd wąską trasa i zaczyna się. Przejazdy przez rzeki, których na tej trasie brakować nie będzie. I największa atrakcja - przejazd bądź przejście po prowizorycznym mostku przez rzekę. Ja atakuję mostek, nie chcę mieć mokrych butów i wody w piastach i korbach. Szybko przechodzę, lecz ostrożnie. Pamiętam, że rok temu poziom wody był tak wysoki, że śmiałków którzy chcieli przejechać przez rzekę, zatrzymywała ona na wysokości kierownicy…
Potem długa prosta asfaltem i szutrem. Sporo można nadrobić. Napęd odmawia trochę współpracy, z tyłu nie wskakuje przedostatnia koronka więc z większa kadencją pedałuję na 3-7. Nikogo na horyzoncie, prowadzę grupkę. Po 39 minutach od startu zbliżam się do rozjazdu MEGA-GIGA. Dziewczyny śmiesznie krzyczą "GIGA w lewo, MEGA w prawo", a tak naprawdę z perspektywy kolarzy było dokładnie na odwrót… tylko one inaczej na to patrzyły. Uderzam na GIGA w prawo. Teraz czeka mnie blisko 7-kilometrowy podjazd szutrowy do Przełęczy Żebraka. Chwilę tasuję się z zawodnikiem z rowerowanie.pl - furmanem. Potem ciągnę grupkę ludzi, nawet nie wiedziałem, że takie mocne tempo nadałem. Czasami udało się nawet zamienić kilka słów. Przez chwilę nawet widziałem w oddali grupę 4 osób z czuba, które później walczyły o wygraną na tym dystansie. Są strażacy tuż przed ostatnim podjazdem szutrem, z którego w lewo odbija czerwony szlak na Chryszczatą. Jako, że jechałem z jednym bidonem, rozsądnie zatrzymuję się na kilka sekund i napełniam bidon wodą. Biorę kubeczek też, jednak woda zabarwiona bananem mi nie smakuje. I jazda dalej. Stąd zaczyna się wąski singletrack na szczyt. Jednotorowa droga utrudnia wyprzedzanie. Mijam zawodnika przed sobą, który wyraźnie nie zna trasy. Ani na zjazdach ani podjazdach. Ja mam tą przewagę, że ten podjazd jadę już po raz 5ty w życiu… Ale tym razem pokonałem go chyba najszybciej. Z pulsometru odczytuję, że zajęło mi to niecałe 23 minuty. Jazdy po lesie, korzeniach i kamieniach do góry. A nieraz chodzenia z rowerem, ponieważ nachylenie terenu powodowało, że zamiast mielić na młynku i męczyć się z kamieniami, szybciej i lepiej było wyjść. I punkt kontrolny na górze, stąd zjazd nowym szlakiem niebieskim. Krzyczę do zawodników, żeby jechali lewą stroną, za mną to skorzystają. Dwóch nie posłuchało, nachylenie było tak dużo, że nie wyhamowali i wylądowali w lesie, wyprzedzam ich wszystkich i teraz ciągle w dół. 6 kilometrów zjazdu w lesie zrobiło swoje. Uskoki, bandy, drzewa, przeszkody, zatrzymania, chodzenie z rowerem nad powalonymi drzewami (rezerwat przyrody więc nie w każdym miejscu można przyjść z piłą). Także i wąskie błotne ścieżki, w których rower się topił a koła niemiłosiernie oblepiały się wiecznym bieszczadzkim błotem. Mimo słońca i suchych warunków przez ostatni czas, trasa miejscami była bardzo błotnista. Ciągle na kole siedział mi zawodnik z Jasło Bike Team. Jak mu powiedziałem, że znam zjazd to mnie nie wyprzedał. Pod koniec bolały mnie już palce lewej ręki, to chyba od hamowania… Naprawdę z wielką ulgą potraktowałem wyjazd z lasu i punkt kontrolny. Tutaj usłyszałem że jestem 10. Niemożliwe… tak wysoko? Motywacja zebrała się podwójnie. Teraz długa prosta w dół po starym asfalcie. Prędkości ponownie kosmiczne. I współpraca z zawodnikiem z Jasła. Jazda na zmiany przez kilka kilometrów asfalt, dojazd do Rzepedzi. Tutaj strażacy blokują ruch samochodom na głównej drodze prowadzącej do Komańczy. I skręt w lewo, teraz starą szutrową drogą dalej do góry. I przejazdy przez rzeczki po bardzo niebezpiecznych, śliskich płytach. Wiedząc, że można wywinąć na nich niezłego orła ostrzegam zawodników jadących za mną . Ciągle jesteśmy w tej czteroosobowej grupce co na podjeździe do przełęczy, to ciekawe bo przez dłuższy czas jechałem tylko z zawodnikiem z Jasła. I zaczął się ostry podjazd, tutaj 2 zaatakowało, ja nie miałem już sił jechać tak mocno, wiedziałem, że po przejechaniu linii mety jest wjazd na kółko po drugiej stronie drogi, wokół klasztoru, a tam jest się jeszcze gdzie zmęczyć. Jeszcze tylko podjazd koło stoku narciarskiego i zjazd po nim. Po strasznych dziurach i rynnach w trawie. To też nowe na tegorocznej trasie. I jest meta, ale to tylko wjazd na pętlę. Jeszcze 12 km trasy. Trochę zamieszania, sporo ludzi i jazda dalej. Doganiam jednego, wymiękł trochę. Potem ostry zjazd w terenie, a wcześniej okropne podejście, dobrze że dzień wcześniej zamontowałem kolce do butów, noga nie ślizgała się po ziemi. I jest znany mostek, a potem przejazd przez główna drogę i pod wiaduktem podjazd pod Klasztor, znany w Komańczy, ponieważ to tutaj był internowany kardynał Wyszyński. Dostaję nowy bidon, szybka wymiana, omijam tym samym kolejny bufet i ostra sztajfa do góry. Szybko zeskakuję z roweru, wyprzedzam 2 zawodników z dystansu giga którzy mają już wyraźnie dość. Do tego dubluję kilka niedobitków z dystansu mega (każdy z zawodników na Cyklokarpatach przed startem deklaruje na którym dystansie wystartuje, a tym samym mają inne kolory numerów startowych). I jazda w lesie, po błocie i korzeniach. Dwóch znajomych zawodników z Jasło Bike Team zakopuje się, wyprzedzam ich bokiem. Później oni jednak mnie na zjeździe. Ja dochodzę ich na ostatnim, masakrycznym podjeździe szutrowo-trawiastym. Tak, ktoś postanowił poprowadzić trasę przez pole, po którym wcześniej przejechał traktor i skosił trawę. Upał daje się we znaki, tyłek na nierównościach strasznie podskakuję, ale wiem, że to już ostatni podjazd na tym maratonie. Że jeszcze tylko zjazd, trudny, po trawie i szutrze, asfalt, prosta i meta. Ale w tym momencie dochodzi mnie Mistrzyni Polski - Magdalena Balana. Na swoim fullu podjeżdża jakoś tak szybciej i lepiej. Zamieniamy ze sobą kilka słów, staram się jej utrzymać na kole. Potem wyprzedzić. Jednak na wyboistym i dziurawym zjeździe to ona pokazuje kto tu rządzi. Na swoim Specu jedzie z kosmiczna prędkością, mnie rzuca niemiłosiernie i nie jestem w stanie jechać tak szybko. Potem jeszcze przejazd przez rzekę, jeszcze szalona pogoń za zawodnikami i Magdą na asfalcie. Ale się nie udaje, oni przyjeżdżają przede mną 40 sekund szybciej. Tak, 40 sek i byłoby 9 miejsce w kategorii. A tak przyjeżdżam na 11 miejscu, 15 miejsce open. Jednak aż 20 minut straty do czołowego zawodnika jakim jest Maciej Dombrowski nie daje mi do końca spokoju. Czas jednak, 3:07 jest rewelacyjny. Miejsce również. To był udany start. Bez problemów technicznych, bez kraksy, bez zbyt dużej ilości błota. Jest dobrze, można by rzec że nawet bardzo dobrze jak na mnie. Jak na ilość przejechanych kilometrów w sezonie, jak na praktyczny brak przygotowania zimowego, jak na wiele innych czynników. Mogę sobie pogratulować, że w tak doborowym towarzystwie, udało mi się przejechać dystans GIGA na trudnym maratonie z serii Cyklokarpaty.pl...