Kelly's Tour Komańcza MTB maraton - mega błotoMEGA: 43 km, 3:00:40 , 10 OPEN, 3/M2
To był chyba najbardziej ekstremalny, najtrudniejszy i najbardziej błotny maraton MTB na jakim w życiu pojechałem. I to ledwo co pojechałem...
Już blisko 3 w nocy, a mi się nie chce tak bardzo spać, mimo iż spędziłem dziś kilka godzin za kółkiem oraz 8 godzin w pracy do północy. Ale wracając do maratonu… noc nie była zbyt dobra, prawie w ogóle nie spałem, tylko wsłuchiwałem się w deszcz, który przygotowywał trasę na sobotni maraton. Spanie w miłym towarzystwie, w domku – pokoje gościnne w Komańczy, na piętrze, po schodkach które bardziej przypominały drabinę. I tak rano koło 7 podjąłem decyzję że nie jadę, że nie mam ochoty po raz kolejny taplać się w błocie, męczyć, katować sprzęt, smarować się. Znowu psioczyłem na siebie, że do tej pory nie mam hamulców tarczowych, które w takich warunkach na pewno znacznie lepiej by się sprawdziły. Ale czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach jeździ na rowerze w taką pogodę? Więc rano, o 9.30 mimowolnie ubrałem się w ciuchy rowerowe, bluzę biemme z długim rękawem i pojechałem z M. na start, w sumie niedaleko. Rower w bagażniku, nie-złożony, nie-posmarowany. I dowiaduję się, ze pozostała ekipa z rowery.rzeszów.pl która tu przyjechała na rowerach w środę startuje! No nie… jak oni jadą, nawet W. i jak zobaczyłem kobietę że jedzie to stwierdziłem – skoro tu już jestem i tyle się nastawiałem na ten maraton to jadę cokolwiek by się działo. Padała lekka mżawka, do tego bardzo duża wilgotność i zimno, 12-13 stopni. Rzuciłem się do zapisów w ostatniej chwili, jeszcze los mi podpowiadał żeby nie jechać, bo zabrakło numerków. Poszedłem szybko do samochodu, ubrałem nogawki, zdjąłem pulsometr (szkoda było brać na takie błocko), nalałem wody do 2 bidonów (po co aż tyle skoro i tak lało z góry heh), zabrałem 2 koksy weidera, które chyba i tak nic nie dają, ale nic lepszego w ostatniej chwili nie kupiłem. W ogóle ten wyjazd do Komańczy to taki na „łapu-capu” był. Zbierałem się pół dnia, wyjechałem przed 18, zamiast o 16, do tego w niepełnym składzie, ale za to luźniej było. No więc w piątek już byłem na miejscu, odwiedziłem chłopaków w ich tragicznym domku, w schronisku PTTK w Komańczy, przed klasztorem. Ja miałem zarezerwowany pokój, więc po 20 pojechałem szukać. Dobrze, że gospodyni nam trzymała ten nocleg, trochę późno do niej zadzwoniłem ale udało się. Przytulny domek, troszkę stary ale nic, tylko te tragiczne schody. W każdym bądź razie wtedy o maratonie zapomniałem..
Więc wracając do startu. Bez rozgrzewki, w sumie w dobrym nastroju pośród pozostałej 75-osobowej ekipy wariatów, którzy wiedzieli w co się pakują, kilka minut po 10 wystartowaliśmy. Trasę znałem tylko z mapy i z tego objazdu kilka tygodni temu, więc było mi zapewne łatwiej. Pociąłem od początku dosyć szybko, kilka dni treningów na szosie dało rezultaty, bo pojechałem po zniszczonym asfalcie twardo i szybko i znalazłem swoje miejsce w szeregu. Jednak zaraz wyprzedzony zostałem na zjazdach, chciałem już na początku „do mamy”, bo po tej trawie jechało się jak po torze bobslejowym. Zjeżdżałem bardzo asekuracyjnie, ledwo ledwo, wyprzedziło mnie sporo osób. Potem jazda między głębokimi kałużami, w końcu utknąłem powyżej piasty.. ciężko rower wyciągnąć, bo zasysa. Już było mnóstwo błota na twarzy, na rowerze, wszędzie. Do tego mokro w butach i bardzo zimno. Okulary strasznie parowały, nic prawie nie było widać, więc co chwile je ściągałem, ale to później. Na początku się męczyłem. Potem najgorsze etapy, czyli trasa wyznaczona przez środek pola, grzbietami, do górki. Ciąłem ze środkowej tarczy, bo się nie chciało na najmniejszą zmienić, wyprzedziłem sporo osób. Doszedłem Ziembolfa, i on się mnie uczepił i tak grzaliśmy. Potem oczywiście na zjazdach zostałem i zaczęły się niezliczone przejazdy przez rzeczki, ale ten przez RZEKĘ mnie rozwalił. Po deszczach poziom wody był… po całe koła. Widziałem jak facet przede mną pojechał i ludzi, którzy mieli otwarte gęby z wrażenia. No to wrzuciłem na blat, żeby twardo było i jechałem… UDAŁO SIĘ PRZEJECHAĆ. Z wrażenia krzyczałem, ale dalej dopiero się zaczynało… tutaj tryb „zombie” czyli jazda na pałę i tyle. Bufety po drodze – tylko woda w kubeczkach brałem w locie i jazda. Na szutrze znajomym już z poprzedniego wypadku wyprzedziłem koło 10 osób jak naliczyłem. Po prostu ciąłem cały czas na blacie, dobrze mi się wtedy jechało, ale nie myślałem o niczym, że by się nie załamywać. No bo po co myśleć, że wygląda się jak błotna masa, buty mokre, stopy przemarznięte, ręce odpadają, oczy pieką, bluza ciężka od wody i błota na plecach i tyłku, a sprzęt coraz bardziej skatowany. Potem podjazd na Chryszczatą, wjazd na rzeź niewiniątek. Tutaj byłem jak fotograf powiedział „29” czyli całkiem nieźle, jak na to, że ja nienawidzę jeździć w takich warunkach. Parę osób zapewne na giga pojedzie (druga pętla, już dla zabijaków… pojechało całe 5 osób! W tym 3 z Kelly’s Team), zaraz dojechałem do Ziembolfa i Miśka. Nobby Nic-i trzymały świetnie, dobrze że spuściłem trochę powietrza przed startem. Udało się bez kapci, do tego sporo wyjeżdżałem, ale też podchodziłem. Kolce już krótki się zrobiły, ale coś tam trzymały. Oni mi na zjazdach uciekali, ja ich na podjazdach goniłem. Na szczycie wyminąłem, ale poczekałem dalej, bo nie chciałem zwalniać samobójców… No i tutaj… mokre kamienie, poprzeczne korzenie, duża prędkość, ale jechałem, czasami prawie się toczyłem, ale jakieś tam umiejętności mam i… przed samymi jeziorkami Duszatyńskimi dogoniłem Ziembolfa, który nie ukrywał zdziwienia. Co ciekawe, kilka tygodni temu nie zjechałem całości, w jednym miejscu sprowadzałem, a na maratonie zjechałem/zsunąłem się i dałem nawet rady. Potem bieg z rowerem, lekki rower rulez! Troszeczkę na skrót, za Miśkiem i Ziembolfem, potem wzdłuż jeziorek i wjazd na znane błocko. Założyłem okulary, straciłem Wojtka z pola widzenia i jazda. Nikogo przede mną, nikogo za mną, a jak nie mam „targetu” to nie jade na maxa. I tutaj popełniłem błąd, bo jechałem bokiem i musiałem uważać na korzenie, zamiast środkiem wąwozem taplać się w błocie i modlić, aby przednie koło nie uciekło. Raz uciekło to była mała gleba, trochę się przejechałem na błocie, ale szybko wstałem. Tutaj sporo straciłem czasu, jeszcze schodziłem bo wjechałem na taki zjazd że był drop pół-metrowy. Potem utopiłem rower po kierownice i zanurkowałem w błotnym jeziorku. Masakra, dogonili mnie… a ja się uwaliłem w kolano. Ale wyciągnąłem rower, SID zabulgotał, ja zajęczałem i blat i dawaj. Są „targety” to jedziemy, szuter już niedaleko. Tutaj był taki jeden osobnik, kretyn, dre się lewa wolna, bo na płaskim wąsko w wąwozie a nie usuwa się. Kretyn ten miał słuchawki dokanałowe w uszach i tak jechał. Porażka.. potem na asfalcie, przez tory uważałem żeby nie wyglebić, bo tak mokro i ślisko że hej. I tutaj pociąłem mocno na blacie 27-30km/h, wyprzedziłem sporo osób i tak już dowiozłem praktycznie miejsce do mety. Z tym że końcówka mnie załamała. Patrzę
40 km, a ma być 43 a tu skręt w prawo w dół, po zjeździe. Wykrzykuję „ja chcę do domu”, strażacy pilnujący się śmieją i potem z buta. Tutaj widzę żółtego Look-a Martina, który miał robić zdjęcia, robił na podjeździe, wyczołguję się, pytam czy nie widział Ziembolfa, a on był przede mną 15 m! Już go gonię, ale źle stanąłem, prawie skurcz, zatrzymałem się i… już go nie widziałęm. Dalej już asfalcie między domami, mokro i slisko, jeden błąd popełniłem. Wystawiłem nogę przy skręcie zamiast się złożyć. Zarzuciło mnie i o mało co się nie wywaliłem. Patrzę, a tu facet mnie dogania, i przegania, to ja za nim 40 km/h, opony kleją strasznie, ale tunel jest i atakuję. Coś rzuca do mnie „nie byłeś na BikeChallenge w tym roku?” – odpowiadam negatywnie (szkoda że nie byłem…) i uciekam. Ostry finisz do mety i jest! 43 km 300 m. 3.00.40. Świetnie III miejsce w kategorii M2, bo tu super podział na kategorie jest. O miejscu dowiedziałem się znacznie później, całkowicie zaskoczony, bo na nic nie liczyłem. Przyjechaliśmy z Miśkiem, Ziembolfem i ja w sumie równiutko, różnice paronastosekundowe, więc na maratonie żadne. Krótka wymiana wrażeń, pokazanie maseczek błotnych, skatowanych rowerów, sesja foto i ja pojechałem do domku, bo mi się strasznie zimno zrobiło. Szczękałem aż z tego. Błota strasznie dużo, jakoś się oporządziłem i umyłem. Potem pojechałem z M. na obiadek, potem do sklepu, a potem na dekorację, która miala być o 17. Wcześniej popatrzyłem na finisz M.Bieniasza, który przejechał dystans GIGA, prze ciul… ale to roboty, zawodnicy masakratorzy. No i byłem tutaj przed 17 tuż, nagrody z tomboli już losowali, jak się okazało Wilku wygrał fajną pompkę a Ziembolf zestaw narzędziowy wow. Ja nic, bo… nie zdałem numerka! He He, ale mam „pamiątkę” Za to zaskoczony dowiedziałem się, że zająłem III miejsce w kategorii, tuż za Ziembolfem i że będą nagrody i dyplomy. Ale jakie nagrody! Pierwszy raz w życiu dostałem kasę (całe 80 zł) za start w maratonie i miejsce na podium, do tego spodenki Kelly’s Pro Race (wartości 149 zł), Ziembolf miał 100 zł oraz bluzę Kelly’s. Świetny sponsor, kameralna impreza, ale dużo lepsza od Pruchnika, do tego nie spodziewałem się że tak dobrze będzie, no ale pogoda wszystko popsuła. Może i dobrze że taka była, bardzo mała konkurencja przynajmniej była He He. Więc uradowany wróciłem obolały z maratonu najpierw do nich do domku, do schroniska, a potem do siebie, na pokój. Strasznie zimno było, ale wieczór był już miły… Zmęczenie mnie dopadło niesamowite, do tego bolące kolano ponieważ sobie je obiłem o kierownicę przy upadku do błota i rozciąłem.. ale to nic, przejdzie. Więc kolejne extreme za mną, ciekawe ile jeszcze tak można…