[b]Cyklokarpaty.pl #3 Pruchnik - błotny
Niedziela, 6 lipca 2008
· Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty.pl #3 Pruchnik - błotny "rajd rekreacyjny"...
MINI 28 km, 1:51:10, 2 OPEN, 1/KAT
Po dość długiej przerwie nie jeżdżąc na rowerze wybrałem się ,zabierając ekipę rowery.rzeszów.pl, na maraton do Pruchnika. Wiedziałem, że będzie trasa MINI, jedno kółko, i tylko dlatego pojechałem. Dwóch nie byłbym w stanie przejechać, ponieważ trasa była bardzo ciężka... Szkoda, że organizatorzy tylko tak "brzydko" nazwali trasę MINI "rajdem rekreacyjnym" i miałem inny, pomarańczowy numer startowy. Za to wpisowe były tylko 5 zł, a nie 40 zł.
Kolejny maraton z cyklu Cyklokarpaty.pl. No i znowu błotny maraton. Trasę znałem sprzed roku. Dobrze że była kategoria "mini" jednak nazywała się ona niechlubnie dla mnie "rajd rekreacyjny". No i rekreacji nie było, po miesiącu niesiedzenia na rowerze dobrze, że choć to jedno okrążenie przejechałem. Błoto, błoto, las, góra, zjazd... ciężko było, oj ciężko. Start za mocno pojechałem, ale na podjeździe spotkałem kuzyna Wojtka oraz Tomka W. z teamu rowery.rzeszów.pl. Oni pojechali, ja zostałem i tak męczyłem tą trasę. Pierwsze 15 km to straszna katorga, do tego bardzo gorąco pod kaskiem, niepotrzebnie brałem całą bandamkę, lepiej było tylko jakąś chustkę założyć coby pot nie spływał po oczach. Myślałem chwilami, że zemdleję. Na podjeździe chłopaczek również z pomarańczowym numerem startowym pyta się mnie, "ile mam lat". Obawiał się o swoją kategorię 14-15 lat, ja niestety już za stary na takie fajerwerki. Więc mu ulżyło i pojechał, na zjeździe go dogoniłem. Właśnie fajne były zjazdy, techniki nie zapominałem, trochę pewnie tez brawury, ale sucho było przez pola to dawałem czadu i wyprzedzałem ludzi. Na podjazdach to oni mnie wyprzedzali... Pierwszy zjazd w lesie był bardzo śliski i niebezpieczny. Nobby Nic-i niewiele się trzymały i musiałem sporo zwalniać, tam gdzie rok temu podjeżdżałem, w tym roku trzeba było podprowadzać bo zbyt grząsko było. Do tego kolce w butach już krótkie i ciężko się wbijało. Jechałem w środku stawki, nawet wysoko, ale strasznie niedobrze mi było. Zbyt duży wysiłek dla mojego organizmu jak na tak długą przerwę. A dawałem z siebie wiele, bo puls ciągle w okolicach 190... Pamiętny zjazd po kamyczkach, ostry zakręt, gdzie rok temu prawie wyleciałem, teraz sporo hamowałem. I ścigałem gościa. Ten nie odpuszczał, jechać w zwykłej koszulce, powiewała mu ona na wszystkie strony, no i dopiero na asfalcie pod koniec na zakręcie go wyprzedziłem. Potem dogonił mnie na podjeździe... ech... Potem znowu do góry, dalej las, w lesie gadka z chłopakami dlaczego mam pomarańczowy numer startowy he he. Potem bufek na którym była gazowana woda, a wcześniej świetny długi zjazd szutrowy, na którym odstawiłem sporo osób, umiejętnie wszedłem w pierwszy zakręt i nie tracąc dużo mocni popedałowałem w dół nie używając hamulców. Nawet zapominałem o tym, że mogę gumę złapać... na szczęście obyło się bez przykrych niespodzianek. Później mijałem młode małżeństwo, które w niedzielnym ubiorze wyszło na spacer i dziwnie przyglądali się ubłoconym ludziom na rowerach, którzy wylewają z siebie siódme poty tylko po to, żeby jechać szybciej i dalej... Po kolejnym etapie zjazdowym przez łąkę, gdzie wytłukło niemiłosiernie, a palce u rąk odmówiły posłuszeństwa spotkałem Wojtusia który siłował się z łańcuchem i kasetą. Coś tam mówił, ja jechałem, on się zmobilizował i pojechał przede mną (no w sumie na tyle treningów a ja po miesiącu przerwy go dogoniłem...). Chwila zawahania na trasie, bo jakiś krzyżyk na drzewie, ale oznaczało to żeby tam nie jechać. Ogólnie trasa była świetnie oznakowana, w lesie cud-malina - sznurek snopowiązałki. Ale ostatni zjazd w błocie dał się we znaki, trochę sobie obiłem co nieco... bo rower uciekał, ale gleby nie było. No i potem dłuuugie podejście do góry między polami i okropny zjazd łąką. Ręce odmawiały posłuszeństwa. Ale wiedziałem że już niedaleko, że dam rady. Przejazd przez mostek nad wodą, wąsko było ale dałem rady jak wszyscy. I meta. Niestety nie byłem pierwszy... Ale w kat. "Rajd rekreacyjny" wygrałem. Co prawda jakiś gówniarz 15 letni mnie wyprzedził i dołożył mi 4 minuty no i wcale się nie dziwię, dobrze jechał, ale na zjazdach go wyprzedzałem. To nie wstyd. Cieszę się, że przejechałem jedno kółko i mogłem chociaż tak wziąć udział w tym maratonie.
Po maratonie były pokazy akcji antyterrorystów policyjnych, do tego komentator od nagród był porażkowy... kto go dał na taką imprezę. A była to impreza w ramach XIII Zlotu Rowerowego im. gen. Marka Papały. Tyle policji, że przynajmniej o rower bać się nie trzeba było ;-). Wojtuś i Masło nie ukończyli dystansu MEGA (zjechali po pierwszym kółku kilka minut przede mną), a Tomek przyjechał w połowie stawki. Tylko Robert z teamu rowery.rzeszów.pl Elektra spisał się jak zwykle świetnie i wygrał dystans GIGA w kat. Masters. Taki to już team... przynajmniej jeden porządny lider jest. Maraton zaliczam do udanych, piękna pogoda i malownicze widoki, a do tego wszystkiego trasę utrudniło błotko, będzie się pamiętać. Ja jednak nie chcę więcej jechać dystansu MINI, bo to wbrew moim założeniom...
MINI 28 km, 1:51:10, 2 OPEN, 1/KAT
Po dość długiej przerwie nie jeżdżąc na rowerze wybrałem się ,zabierając ekipę rowery.rzeszów.pl, na maraton do Pruchnika. Wiedziałem, że będzie trasa MINI, jedno kółko, i tylko dlatego pojechałem. Dwóch nie byłbym w stanie przejechać, ponieważ trasa była bardzo ciężka... Szkoda, że organizatorzy tylko tak "brzydko" nazwali trasę MINI "rajdem rekreacyjnym" i miałem inny, pomarańczowy numer startowy. Za to wpisowe były tylko 5 zł, a nie 40 zł.
Kolejny maraton z cyklu Cyklokarpaty.pl. No i znowu błotny maraton. Trasę znałem sprzed roku. Dobrze że była kategoria "mini" jednak nazywała się ona niechlubnie dla mnie "rajd rekreacyjny". No i rekreacji nie było, po miesiącu niesiedzenia na rowerze dobrze, że choć to jedno okrążenie przejechałem. Błoto, błoto, las, góra, zjazd... ciężko było, oj ciężko. Start za mocno pojechałem, ale na podjeździe spotkałem kuzyna Wojtka oraz Tomka W. z teamu rowery.rzeszów.pl. Oni pojechali, ja zostałem i tak męczyłem tą trasę. Pierwsze 15 km to straszna katorga, do tego bardzo gorąco pod kaskiem, niepotrzebnie brałem całą bandamkę, lepiej było tylko jakąś chustkę założyć coby pot nie spływał po oczach. Myślałem chwilami, że zemdleję. Na podjeździe chłopaczek również z pomarańczowym numerem startowym pyta się mnie, "ile mam lat". Obawiał się o swoją kategorię 14-15 lat, ja niestety już za stary na takie fajerwerki. Więc mu ulżyło i pojechał, na zjeździe go dogoniłem. Właśnie fajne były zjazdy, techniki nie zapominałem, trochę pewnie tez brawury, ale sucho było przez pola to dawałem czadu i wyprzedzałem ludzi. Na podjazdach to oni mnie wyprzedzali... Pierwszy zjazd w lesie był bardzo śliski i niebezpieczny. Nobby Nic-i niewiele się trzymały i musiałem sporo zwalniać, tam gdzie rok temu podjeżdżałem, w tym roku trzeba było podprowadzać bo zbyt grząsko było. Do tego kolce w butach już krótkie i ciężko się wbijało. Jechałem w środku stawki, nawet wysoko, ale strasznie niedobrze mi było. Zbyt duży wysiłek dla mojego organizmu jak na tak długą przerwę. A dawałem z siebie wiele, bo puls ciągle w okolicach 190... Pamiętny zjazd po kamyczkach, ostry zakręt, gdzie rok temu prawie wyleciałem, teraz sporo hamowałem. I ścigałem gościa. Ten nie odpuszczał, jechać w zwykłej koszulce, powiewała mu ona na wszystkie strony, no i dopiero na asfalcie pod koniec na zakręcie go wyprzedziłem. Potem dogonił mnie na podjeździe... ech... Potem znowu do góry, dalej las, w lesie gadka z chłopakami dlaczego mam pomarańczowy numer startowy he he. Potem bufek na którym była gazowana woda, a wcześniej świetny długi zjazd szutrowy, na którym odstawiłem sporo osób, umiejętnie wszedłem w pierwszy zakręt i nie tracąc dużo mocni popedałowałem w dół nie używając hamulców. Nawet zapominałem o tym, że mogę gumę złapać... na szczęście obyło się bez przykrych niespodzianek. Później mijałem młode małżeństwo, które w niedzielnym ubiorze wyszło na spacer i dziwnie przyglądali się ubłoconym ludziom na rowerach, którzy wylewają z siebie siódme poty tylko po to, żeby jechać szybciej i dalej... Po kolejnym etapie zjazdowym przez łąkę, gdzie wytłukło niemiłosiernie, a palce u rąk odmówiły posłuszeństwa spotkałem Wojtusia który siłował się z łańcuchem i kasetą. Coś tam mówił, ja jechałem, on się zmobilizował i pojechał przede mną (no w sumie na tyle treningów a ja po miesiącu przerwy go dogoniłem...). Chwila zawahania na trasie, bo jakiś krzyżyk na drzewie, ale oznaczało to żeby tam nie jechać. Ogólnie trasa była świetnie oznakowana, w lesie cud-malina - sznurek snopowiązałki. Ale ostatni zjazd w błocie dał się we znaki, trochę sobie obiłem co nieco... bo rower uciekał, ale gleby nie było. No i potem dłuuugie podejście do góry między polami i okropny zjazd łąką. Ręce odmawiały posłuszeństwa. Ale wiedziałem że już niedaleko, że dam rady. Przejazd przez mostek nad wodą, wąsko było ale dałem rady jak wszyscy. I meta. Niestety nie byłem pierwszy... Ale w kat. "Rajd rekreacyjny" wygrałem. Co prawda jakiś gówniarz 15 letni mnie wyprzedził i dołożył mi 4 minuty no i wcale się nie dziwię, dobrze jechał, ale na zjazdach go wyprzedzałem. To nie wstyd. Cieszę się, że przejechałem jedno kółko i mogłem chociaż tak wziąć udział w tym maratonie.
Po maratonie były pokazy akcji antyterrorystów policyjnych, do tego komentator od nagród był porażkowy... kto go dał na taką imprezę. A była to impreza w ramach XIII Zlotu Rowerowego im. gen. Marka Papały. Tyle policji, że przynajmniej o rower bać się nie trzeba było ;-). Wojtuś i Masło nie ukończyli dystansu MEGA (zjechali po pierwszym kółku kilka minut przede mną), a Tomek przyjechał w połowie stawki. Tylko Robert z teamu rowery.rzeszów.pl Elektra spisał się jak zwykle świetnie i wygrał dystans GIGA w kat. Masters. Taki to już team... przynajmniej jeden porządny lider jest. Maraton zaliczam do udanych, piękna pogoda i malownicze widoki, a do tego wszystkiego trasę utrudniło błotko, będzie się pamiętać. Ja jednak nie chcę więcej jechać dystansu MINI, bo to wbrew moim założeniom...