Eska Fujifilm Bike Maraton #3 Zdzieszowice - tańcząc i upadając
Sobota, 23 maja 2009
· Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Eska Fujifilm Bike Maraton #3 Zdzieszowice - tańcząc i upadając
MEGA 48 km, 02:04:08, 51/M2, 98 OPEN
To nie tak miało być - można by rzec - dziury w nogawkach, błoto na ubraniu i nadłamana kierownica karbonową mówią o wszystkim... Nastawiłem się zupełnie inaczej. Jednak pewną niemoc czułem już przed startem. Ta gorączka przedstartowa, późnopopłudniowy mocny trening w czwartek oraz źle dobrane opony dały znać o sobie.
W 4 osobowej grupie wybraliśmy się na maraton do miejscowości oddalonej o zaledwie 120 km od Wrocławia. Szybko tam dotarliśmy dzięki autostradzie, jednak poranna jazda na rowerze na koniec miasta do przyjemności nie należała. Byliśmy na miejscu już koło 8:30, dużo czasu. Powoli się zbierałem, tu grzebałem, tam przebierałem i wyciągałem. Gdy zbliżała się godzina zero, zaczęło być coraz bardziej nerwowo. Lider drużyny Agpol Team nas popędzał, a ja w rozsypce. Później się przebrałem, zebrałem i byłem gotowy do starcia z tą krótką, ale wymagająca trasą. Słowo klucz dzisiejszego dnia to - pogoda. Dzień wcześniej i w nocy sporo popadało, miało być trochę błota. Słowa Michała, że "na tych gumkach to będziesz pływał" były prorocze. Schwalbe Rocket Ron nie nadaje się kompletnie dla mnie. Nie umiem jeździć na tej oponie. Ale to za chwilę...
Chwila przed startem, przed wejściem do sektorów chciałem przetestować plastry na nos Breathe Right. Jednak źle przykleiłem, odkleił się. Drugi pomógł mi założyć kolega z Agpol, jednak ten odkleił się gdy byłem już w sektorze. Doczłapałem się o 10:40 na start, jak zwykle z końca stawki sektora. Ale nie ma się co martwić, długie odcinki asfaltu z początku powinny sporo rozciągnąć stawkę. I tak właśnie było. Czemu ja zawsze przed startem kilka razy latam siku - widać się denerwuję i za dużo wody piję. No i popiłem tego niebieskiego Izo Plusa, którym odbijało mi się ponad godzinę. Zamiast zrobić rozgrzewkę mocniejsza to ja sektorze siedziałem. Zaraz po starcie nie mogłem złapać odpowiedniego tempa, pulsometr się zawiesił, ciągle wskazywał 95HR, denerwowało mnie to próbowałem coś z tym zrobić, nadaremnie. Potem zaczął się asfaltowy podjazd, ja wyłączyłem pulsometr, na górę Św. Anny. Tutaj stawka się rozciągnęła. Mięśnie strasznie bolały, miałem dość, chciałem zejść z roweru, ból był okropny, piekło, paliło, szarpało - jednak w czwartek za późno mocny trening zrobiłem i moje nogi to jeszcze czuły. To był błąd. Jechałem dość daleko na początku. Potem znowu asfalt i pierwszy terenowy zjazd krótki, ale szybkie - jakiś dziadek wyprzeda mnie z prawej (!) strony, prawie zahacza o moją kierownicę, ja tracę równowagę, ale udaje się utrzymać. Ktoś się wywraca, wszyscy do górki z buta, ja też szybko, wskakuję na asfalcie rozpędzam się i jazda. Zjazd terenowy po błocie. Rower tańczył strasznie, a ja zamiast jechać, zacząłem hamować, bo przede mną widziałem tworzył się korek. No i tylne koło mi spadło w koleinę, przednie też i lot przez kierownicę. Za mną kilka osób się wywróciło momentalnie, nie pamiętam bym na maratonie kiedykolwiek taką kolizję spowodował. Efekt domina... Prawy róg się obrócił, ja cały w błocie, ale jadę dalej. Teraz zjazdy już asekuracyjnie, ale zaczął się podjazd. Dogonił mnie znany z poprzedniej edycji dla mnie zawodnik MTB Votum Team Wrocław - Jakub Chyliński. I tak się przywitał, i jechaliśmy już jakoś razem. Upadek wytrącił mnie z równowagi. Potem single track w lesie na błocie, na którym rower okropnie tańczył, zwłaszcza przednie koło. Rocket Ron wcale się nie trzymał, ta opona mnie nie słuchała. Nie potrafię na niej jeździć. Jestem słaby. Przeklinałem na nią strasznie, ale co zrobić, tak wybrałem. Nie chciałem się tylko wywrócić. Jechałem asekuracyjnie. Potem dużo odcinków do góry na których się gotowałem w podkoszulku, rękawkach i nogawkach (było wyjątkowo zimno), ale zaraz na płaskiej i otwartej przestrzeni momentalnie mocny wiatr chłodził wszystkich. Jechałem długi czas sam razem z zawodnikiem w charakterystycznej żółtej koszulce. Na zjeździe koło amifteatru pojechałem lewą zamiast prawą stroną, trafiłem na "sławne" schodki, jednak parę udało mi się ominąć, jazda była ostra w dół, dokręcałem sporo. Niewiele mi to jednak dało, podjazdy były ciężkie dla mnie. W pewnym momencie zauważyłem, że robimy pętlę, ten sam dojazd do autostrady, przejazd przez pola, potem mocno do góry, bufet po prawej i rozjazd MEGA/GIGA. Aż się zdziwiłem razem z Jakubem, pytam czy są pętle, osoby na bufecie potwierdzają, nie zabłądziłem uff. Jedziemy w dół. Ja na trawiastym zjeździe odjeżdżam dosyć szybko. Chcę się pozbyć "ogonu", ostry skręt w lewo na piasku i nagle łubudubu. Gleba. Kolejna. Piękny lot, zerwanie rogiem w kolano, lewa łydka mnie boli, jakiś skurcz mięśnia. Zbieram się po chwili, jednak w tym momencie wyprzedza mnie kilkanaście osób. Do tego jedzie traktor. Wszyscy hamują, zamieszanie, ktoś się mnie pyta czy żyję, pan z samochodu zaparkowanego niedaleko wybiega. Jakoś dochodzę do siebie, patrzę na rower. Chwytam prawy róg - o kurde, rusza się. No świetnie, w końcu złamałem kierownicę. Fragment 2 cm po prawej stronie Ritchey'a WCS Carbon się rusza. No tak, rogiem przywaliłem po raz kolejny i w końcu musiało się złamać. Więcej pęknięć nie ma, jadę do mety, gonię, nikogo nie ma. Mijam tylko jednego zawodnika, a tak to resztę sam. Już niedaleko, tak niedaleko mety musiałem się przewrócić. Za mocno chciałem te ostatnie 7 km od rozjazdu pojechać i tak wyszło. Chwila dekoncentracji i buba. Dojazd na metę, wielu osób nie widzę, może jednak nie jest tak źle? Nie mam ochoty rozmawiać, chwalę się złamaną kierownicą, glebami, przeklinam na Rocket Ron-a i szybko zmywam się z mety. Widzę Michała, wygrał MEGA. Włożył mi 22 minuty! A Paweł przyjechał przede mną aż 12 minut. Potem skorzystaliśmy z prysznica o których niewiele osób wiedziało, więc kolejek nie było. Potem wróciłem, stałem w dość długiej kolejce do jedzenia makaronu i do myjki, jakoś udało mi się załapać na dekorację MEGA, pogadaliśmy, pośmialiśmy i tak zleciało.
Z wyniku i startu jestem całkowicie niezadowolony. Upadki, tańczenie w błocie, do tego nadłamana kierownica... wszystko to popsuło mi całkowicie humor. Ale nie ma się co poddawać, w końcu nie było najgorzej. Plan minimum czyli setka w open na MEGA jest. Ale po ostatniej edycji miałem ambicję na znacznie więcej. Jak to mówią: "Apetyt rośnie w miarę jedzenia"...
MEGA 48 km, 02:04:08, 51/M2, 98 OPEN
To nie tak miało być - można by rzec - dziury w nogawkach, błoto na ubraniu i nadłamana kierownica karbonową mówią o wszystkim... Nastawiłem się zupełnie inaczej. Jednak pewną niemoc czułem już przed startem. Ta gorączka przedstartowa, późnopopłudniowy mocny trening w czwartek oraz źle dobrane opony dały znać o sobie.
W 4 osobowej grupie wybraliśmy się na maraton do miejscowości oddalonej o zaledwie 120 km od Wrocławia. Szybko tam dotarliśmy dzięki autostradzie, jednak poranna jazda na rowerze na koniec miasta do przyjemności nie należała. Byliśmy na miejscu już koło 8:30, dużo czasu. Powoli się zbierałem, tu grzebałem, tam przebierałem i wyciągałem. Gdy zbliżała się godzina zero, zaczęło być coraz bardziej nerwowo. Lider drużyny Agpol Team nas popędzał, a ja w rozsypce. Później się przebrałem, zebrałem i byłem gotowy do starcia z tą krótką, ale wymagająca trasą. Słowo klucz dzisiejszego dnia to - pogoda. Dzień wcześniej i w nocy sporo popadało, miało być trochę błota. Słowa Michała, że "na tych gumkach to będziesz pływał" były prorocze. Schwalbe Rocket Ron nie nadaje się kompletnie dla mnie. Nie umiem jeździć na tej oponie. Ale to za chwilę...
Chwila przed startem, przed wejściem do sektorów chciałem przetestować plastry na nos Breathe Right. Jednak źle przykleiłem, odkleił się. Drugi pomógł mi założyć kolega z Agpol, jednak ten odkleił się gdy byłem już w sektorze. Doczłapałem się o 10:40 na start, jak zwykle z końca stawki sektora. Ale nie ma się co martwić, długie odcinki asfaltu z początku powinny sporo rozciągnąć stawkę. I tak właśnie było. Czemu ja zawsze przed startem kilka razy latam siku - widać się denerwuję i za dużo wody piję. No i popiłem tego niebieskiego Izo Plusa, którym odbijało mi się ponad godzinę. Zamiast zrobić rozgrzewkę mocniejsza to ja sektorze siedziałem. Zaraz po starcie nie mogłem złapać odpowiedniego tempa, pulsometr się zawiesił, ciągle wskazywał 95HR, denerwowało mnie to próbowałem coś z tym zrobić, nadaremnie. Potem zaczął się asfaltowy podjazd, ja wyłączyłem pulsometr, na górę Św. Anny. Tutaj stawka się rozciągnęła. Mięśnie strasznie bolały, miałem dość, chciałem zejść z roweru, ból był okropny, piekło, paliło, szarpało - jednak w czwartek za późno mocny trening zrobiłem i moje nogi to jeszcze czuły. To był błąd. Jechałem dość daleko na początku. Potem znowu asfalt i pierwszy terenowy zjazd krótki, ale szybkie - jakiś dziadek wyprzeda mnie z prawej (!) strony, prawie zahacza o moją kierownicę, ja tracę równowagę, ale udaje się utrzymać. Ktoś się wywraca, wszyscy do górki z buta, ja też szybko, wskakuję na asfalcie rozpędzam się i jazda. Zjazd terenowy po błocie. Rower tańczył strasznie, a ja zamiast jechać, zacząłem hamować, bo przede mną widziałem tworzył się korek. No i tylne koło mi spadło w koleinę, przednie też i lot przez kierownicę. Za mną kilka osób się wywróciło momentalnie, nie pamiętam bym na maratonie kiedykolwiek taką kolizję spowodował. Efekt domina... Prawy róg się obrócił, ja cały w błocie, ale jadę dalej. Teraz zjazdy już asekuracyjnie, ale zaczął się podjazd. Dogonił mnie znany z poprzedniej edycji dla mnie zawodnik MTB Votum Team Wrocław - Jakub Chyliński. I tak się przywitał, i jechaliśmy już jakoś razem. Upadek wytrącił mnie z równowagi. Potem single track w lesie na błocie, na którym rower okropnie tańczył, zwłaszcza przednie koło. Rocket Ron wcale się nie trzymał, ta opona mnie nie słuchała. Nie potrafię na niej jeździć. Jestem słaby. Przeklinałem na nią strasznie, ale co zrobić, tak wybrałem. Nie chciałem się tylko wywrócić. Jechałem asekuracyjnie. Potem dużo odcinków do góry na których się gotowałem w podkoszulku, rękawkach i nogawkach (było wyjątkowo zimno), ale zaraz na płaskiej i otwartej przestrzeni momentalnie mocny wiatr chłodził wszystkich. Jechałem długi czas sam razem z zawodnikiem w charakterystycznej żółtej koszulce. Na zjeździe koło amifteatru pojechałem lewą zamiast prawą stroną, trafiłem na "sławne" schodki, jednak parę udało mi się ominąć, jazda była ostra w dół, dokręcałem sporo. Niewiele mi to jednak dało, podjazdy były ciężkie dla mnie. W pewnym momencie zauważyłem, że robimy pętlę, ten sam dojazd do autostrady, przejazd przez pola, potem mocno do góry, bufet po prawej i rozjazd MEGA/GIGA. Aż się zdziwiłem razem z Jakubem, pytam czy są pętle, osoby na bufecie potwierdzają, nie zabłądziłem uff. Jedziemy w dół. Ja na trawiastym zjeździe odjeżdżam dosyć szybko. Chcę się pozbyć "ogonu", ostry skręt w lewo na piasku i nagle łubudubu. Gleba. Kolejna. Piękny lot, zerwanie rogiem w kolano, lewa łydka mnie boli, jakiś skurcz mięśnia. Zbieram się po chwili, jednak w tym momencie wyprzedza mnie kilkanaście osób. Do tego jedzie traktor. Wszyscy hamują, zamieszanie, ktoś się mnie pyta czy żyję, pan z samochodu zaparkowanego niedaleko wybiega. Jakoś dochodzę do siebie, patrzę na rower. Chwytam prawy róg - o kurde, rusza się. No świetnie, w końcu złamałem kierownicę. Fragment 2 cm po prawej stronie Ritchey'a WCS Carbon się rusza. No tak, rogiem przywaliłem po raz kolejny i w końcu musiało się złamać. Więcej pęknięć nie ma, jadę do mety, gonię, nikogo nie ma. Mijam tylko jednego zawodnika, a tak to resztę sam. Już niedaleko, tak niedaleko mety musiałem się przewrócić. Za mocno chciałem te ostatnie 7 km od rozjazdu pojechać i tak wyszło. Chwila dekoncentracji i buba. Dojazd na metę, wielu osób nie widzę, może jednak nie jest tak źle? Nie mam ochoty rozmawiać, chwalę się złamaną kierownicą, glebami, przeklinam na Rocket Ron-a i szybko zmywam się z mety. Widzę Michała, wygrał MEGA. Włożył mi 22 minuty! A Paweł przyjechał przede mną aż 12 minut. Potem skorzystaliśmy z prysznica o których niewiele osób wiedziało, więc kolejek nie było. Potem wróciłem, stałem w dość długiej kolejce do jedzenia makaronu i do myjki, jakoś udało mi się załapać na dekorację MEGA, pogadaliśmy, pośmialiśmy i tak zleciało.
Z wyniku i startu jestem całkowicie niezadowolony. Upadki, tańczenie w błocie, do tego nadłamana kierownica... wszystko to popsuło mi całkowicie humor. Ale nie ma się co poddawać, w końcu nie było najgorzej. Plan minimum czyli setka w open na MEGA jest. Ale po ostatniej edycji miałem ambicję na znacznie więcej. Jak to mówią: "Apetyt rośnie w miarę jedzenia"...