Cyklokarpaty #9 Strzyżów - w błotku do przodu
Niedziela, 9 sierpnia 2009
· Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #9 Strzyżów - w błotku do przodu
MEGA 49 km, 02:42:40, 8/M2, 16 OPEN
To już przedostatnia edycja z cyklu maratonów rowerowych Cyklokarpaty.pl. Czołówka walczy o dobre miejsce w klasyfikacji genralnej, a miasto-organizator stara się jak może by wypaść jak najlepiej. O Strzyżowie było głośno w rowerowym światku już w tym roku - stąd startował jeden z etapów „Tour de Pologne”.
Tym razem ten cykl zagościł do Strzyżowa, który nieoczekiwanie stał się organizatorem zawodów w cyklu. Mimo, że miasto położone dość blisko Rzeszowa (ok. 35 km) to nie udało mi się niestety objechać tej trasy wcześniej. Ogólnie szlaki pogórza Strzyżowsko-Dynowskiego są mi mało znane. W przeciwieństwie do moich kuzynów, Łukasza i Wojtka, którzy aktywnie zaangażowali się w organizację tej edycji i wytyczyli trasę maratonu. Znając ich oraz śledząc poczynania które starali, można było spodziewać się ekstremalnej, brudnej, ciężkiej trasy. I taka właśnie była - błotna, miejscami rzeź, a w dodatku interwałowa i długa.
Na początku długa kolejka do rejestracji, na szczęście miłe panie sprawnie koordynowały zapisami. Ładny numer startowy, mocowanie do kierownicy, wcieranie olejków startowych w łydki, ostatnie poprawki przed startem i… niemiłe rozczarowanie. Opóźnienie startu o ok. 15 min (podobno przez koniec mszy w pobliskim kościele i wielki tłum ludzi…) spowodowało pewną nerwowość wśród zawodników, a było ich wyjątkowo dużo (blisko 300). No i nastąpił start. Najpierw długa runda honorowa, asfaltem po ruchliwej drodze do Godowej. Prowadziła policja, a za nią rzesza kolarzy. Jako, że stałem na końcu stawki, miałem utrudnioną sprawę i musiałem sporo przedzierać się do przodu pośród ludzi, którzy ze ściganiem się mieli niewiele wspólnego… Po jakimś czasie udało się dobić do czuba, tutaj niemiłe niespodzianki w postaci gwałtownego hamowania i wyprzedzania się na milimetry, ale taki już urok imprez masowych… Później ostro w prawo i podjazd. Jakoś tak wolno stawka szła, wiedząc, że będzie wąsko znowu musiałem, podobnie jak w Komańczy, użyć głosu i przeciskać się do przodu. Jednak ludzie nie chcieli się usuwać o dziwo, buractwa nie brakowała i na prośbę o „lewa wolna” lub „lewa jedzie” niektórzy w ogóle nie reagowali, a inni wręcz agresywnie się zwracali „po co tak szybko?”. No właśnie, po co? Ano, żeby być dalej, szybciej i lepiej… Zaczęła się ścianka, mozolna wspinaczka stała się po chwili nieopłacalna. Podjazd pod bufet zamienił się w moim przypadku w podejście. Na szczęście kolce w butach się przydały i zadziałały całkiem nieźle. Może i dało się podjechać, ale szybciej było wyjść a poza tym nikogo podjeżdżającego nie widziałem, więc brakowało mobilizacji.
Dalej samotna jazda w lesie, po bagnach, błocie i trawskach. Jakoś wszystkich zgubiłem. Po chwili jednak dogania mnie znajomy zawodnik Jasło bike. I po chwili mnie wyprzedza, jakoś na zjeździe szaleje, przeszarżowuje miejscami, spotykamy się. Najtrudniejszy odcinek, zjazd po mokrych kamieniach, rzuca rower, spycha do rowu, ciężko manewrować. Fotograf ostrzega o niebezpiecznym miejscu. Nie ma jednak czasu na chwilę zawahania. Trzeba jechać szybko i nie myśleć o tym, wypadam na asfalt, ostro w prawo i ciągniemy. Chłopak z Jasło bike czeka na mnie, podpina się na moje koło i go ciągnę, wymieniamy parę słów nawet w międzyczasie. Po chwili rozpoczyna się dłuższy, szutrowy podjazd. Tutaj też się tasujemy, do lasu jednak oj wjeżdża pierwszy. Bardzo szybki i niebezpieczny zjazd wzdłuż rowu, hamulcom daję nieźle popalić, miejscami jedzie się na kreskę obok taśm ostrzegających. Przejazd przez rzeczkę (nawet w Strzyżowie znalazł się taki element) i mozolne wspinanie się pod górę, w trawskach i w upale. Znajomy zawodnik ucieka mi. Jadę sam, brakuje motywacji do mocniejszego kręcenia. Jednak chwila wytchnienia na asfalcie i bardzo szybkim zjeździe oraz ukazujący się w tle mocny podjazd zachęca do naciskania na korby. I znowu wjazd w teren, kolejny podjazd, kolejne nierówności. Popełniam mały błąd ktoś dogania mnie z tyłu, usuwam mu się, ale zawodnik jest słaby i zaraz na podjeździe go wyprzedzam. Na bufecie widzę dziewczynę Łukasza, pozdrawiam ja, a ta w zamieszaniu daje mi tylko kubeczek z wodą zamiast butelki. Jazda dalej, długa prosta i podjazd pod las. W końcu widać jakiś ludzi, zawodników, nie sądziłem, że jestem na czubie, dziwiłem się gdzie się podziali inni. Na szczęście kilka osób dogoniłem, udało się wyprzedzić na podjeździe. Na zjeździe w lesie chwilę tasuję się z jakimś dziwnym zawodnikiem, próbuje mnie wyprzedzać, przyspieszam a on się wydziera żebym mu zrobił miejsce. No spokojnie, jak taki zjazdowiec to niech jedzie szybciej. Później łykam go na kolejnym podjeździe, ów „turysta” zrobił sobie przerwę przed nim… Dziwny typ. Problemy sprzętowe zaczęły mnie nękać, nie mogę jechać na młynku, zaciąga mi łańcuch przez tony błota które się pojawiły wcześniej. Trzeba z buta dawać. I tak jadę przez ostępy leśne, po mokradłach. I modlę się by nie wpaść w te duże kałuże. Przeważnie jadę sam, nikt mnie nie wyprzedza, ani ja też nikogo nie doganiam niestety. Taka jazda staje się długa i monotonna. Brakuje mi licznika, nawet nie wiem na którym kilometrze trasy jestem. I tak po jakimś czasie udało się doczłapać do bufetu. Już długo brakowało mi wody, na szczęście łapię się na pełny bidon i butelkę. Dawno nie pamiętam tak długiego postoju na bufecie. Z późniejszych relacji zawodników dowiedziałem się, że później zabrakło wody na bufecie. Wielki minus dla organizatora…
Ostatnie kilometry to podjazdy, jak zwykle na tej trasie. I w pewnym momencie zjazd i piękna panorama na Strzyżów, aż warto było się zatrzymać, szkoda że tego nie uczyniłem, no ale w końcu jest to wyścig… Tutaj jeszcze czekał mnie podjazd, krótki ale treściwy. I skurcz. W udzie. Poczułem coś, czego nie powinienem poczuć. Musiałem się zatrzymać i dać się wyprzedzić jednemu zawodnikowi. Po chwili powoli byłem gotowy kontynuować jazdę. Na szczęście czekał mnie długi zjazd. Już w mieście, już wiem że nie daleko, ale na kole siedzi mi 2 zawodników. Przyspieszam, gubię jednego, drugi dalej siedzi. Przed samą metą postanawia mnie wyprzedzić, ja jednak nie daję za wygraną i do samego zakrętu trzymam go. Wjazd w wąską metalową bramkę, skok, jest dość niebezpiecznie ale walczę. I jestem przed nim udało się. Dobre miejsce, jak się okazało najlepsze dotychczas w sezonie. 8 w kategorii, z tym że sporo straciłem do swojego kuzyna Wojtka który przyjechał 2-gi. Kilka słów wymienianych na gorąco na mecie, butelka wody i koniec emocji. Już po wszystkim…
Jednak późniejsza dekoracja i losowanie nagród przeciągnęły się bardzo długo, trwało to w nieskończoność i miałem już dość. Udało się mi wylosować koszulkę TdP 2009, jednak w rozmiarze XXXL więc trochę duża jak na mnie He He.
Ogólnie start zaliczam do udanych, mimo interwałowej trasy i błota, które niezbyt mi podeszło, zająłem najlepsze miejsce do tej pory. Jest się z czego cieszyć w moim przypadku…
MEGA 49 km, 02:42:40, 8/M2, 16 OPEN
To już przedostatnia edycja z cyklu maratonów rowerowych Cyklokarpaty.pl. Czołówka walczy o dobre miejsce w klasyfikacji genralnej, a miasto-organizator stara się jak może by wypaść jak najlepiej. O Strzyżowie było głośno w rowerowym światku już w tym roku - stąd startował jeden z etapów „Tour de Pologne”.
Tym razem ten cykl zagościł do Strzyżowa, który nieoczekiwanie stał się organizatorem zawodów w cyklu. Mimo, że miasto położone dość blisko Rzeszowa (ok. 35 km) to nie udało mi się niestety objechać tej trasy wcześniej. Ogólnie szlaki pogórza Strzyżowsko-Dynowskiego są mi mało znane. W przeciwieństwie do moich kuzynów, Łukasza i Wojtka, którzy aktywnie zaangażowali się w organizację tej edycji i wytyczyli trasę maratonu. Znając ich oraz śledząc poczynania które starali, można było spodziewać się ekstremalnej, brudnej, ciężkiej trasy. I taka właśnie była - błotna, miejscami rzeź, a w dodatku interwałowa i długa.
Na początku długa kolejka do rejestracji, na szczęście miłe panie sprawnie koordynowały zapisami. Ładny numer startowy, mocowanie do kierownicy, wcieranie olejków startowych w łydki, ostatnie poprawki przed startem i… niemiłe rozczarowanie. Opóźnienie startu o ok. 15 min (podobno przez koniec mszy w pobliskim kościele i wielki tłum ludzi…) spowodowało pewną nerwowość wśród zawodników, a było ich wyjątkowo dużo (blisko 300). No i nastąpił start. Najpierw długa runda honorowa, asfaltem po ruchliwej drodze do Godowej. Prowadziła policja, a za nią rzesza kolarzy. Jako, że stałem na końcu stawki, miałem utrudnioną sprawę i musiałem sporo przedzierać się do przodu pośród ludzi, którzy ze ściganiem się mieli niewiele wspólnego… Po jakimś czasie udało się dobić do czuba, tutaj niemiłe niespodzianki w postaci gwałtownego hamowania i wyprzedzania się na milimetry, ale taki już urok imprez masowych… Później ostro w prawo i podjazd. Jakoś tak wolno stawka szła, wiedząc, że będzie wąsko znowu musiałem, podobnie jak w Komańczy, użyć głosu i przeciskać się do przodu. Jednak ludzie nie chcieli się usuwać o dziwo, buractwa nie brakowała i na prośbę o „lewa wolna” lub „lewa jedzie” niektórzy w ogóle nie reagowali, a inni wręcz agresywnie się zwracali „po co tak szybko?”. No właśnie, po co? Ano, żeby być dalej, szybciej i lepiej… Zaczęła się ścianka, mozolna wspinaczka stała się po chwili nieopłacalna. Podjazd pod bufet zamienił się w moim przypadku w podejście. Na szczęście kolce w butach się przydały i zadziałały całkiem nieźle. Może i dało się podjechać, ale szybciej było wyjść a poza tym nikogo podjeżdżającego nie widziałem, więc brakowało mobilizacji.
Dalej samotna jazda w lesie, po bagnach, błocie i trawskach. Jakoś wszystkich zgubiłem. Po chwili jednak dogania mnie znajomy zawodnik Jasło bike. I po chwili mnie wyprzedza, jakoś na zjeździe szaleje, przeszarżowuje miejscami, spotykamy się. Najtrudniejszy odcinek, zjazd po mokrych kamieniach, rzuca rower, spycha do rowu, ciężko manewrować. Fotograf ostrzega o niebezpiecznym miejscu. Nie ma jednak czasu na chwilę zawahania. Trzeba jechać szybko i nie myśleć o tym, wypadam na asfalt, ostro w prawo i ciągniemy. Chłopak z Jasło bike czeka na mnie, podpina się na moje koło i go ciągnę, wymieniamy parę słów nawet w międzyczasie. Po chwili rozpoczyna się dłuższy, szutrowy podjazd. Tutaj też się tasujemy, do lasu jednak oj wjeżdża pierwszy. Bardzo szybki i niebezpieczny zjazd wzdłuż rowu, hamulcom daję nieźle popalić, miejscami jedzie się na kreskę obok taśm ostrzegających. Przejazd przez rzeczkę (nawet w Strzyżowie znalazł się taki element) i mozolne wspinanie się pod górę, w trawskach i w upale. Znajomy zawodnik ucieka mi. Jadę sam, brakuje motywacji do mocniejszego kręcenia. Jednak chwila wytchnienia na asfalcie i bardzo szybkim zjeździe oraz ukazujący się w tle mocny podjazd zachęca do naciskania na korby. I znowu wjazd w teren, kolejny podjazd, kolejne nierówności. Popełniam mały błąd ktoś dogania mnie z tyłu, usuwam mu się, ale zawodnik jest słaby i zaraz na podjeździe go wyprzedzam. Na bufecie widzę dziewczynę Łukasza, pozdrawiam ja, a ta w zamieszaniu daje mi tylko kubeczek z wodą zamiast butelki. Jazda dalej, długa prosta i podjazd pod las. W końcu widać jakiś ludzi, zawodników, nie sądziłem, że jestem na czubie, dziwiłem się gdzie się podziali inni. Na szczęście kilka osób dogoniłem, udało się wyprzedzić na podjeździe. Na zjeździe w lesie chwilę tasuję się z jakimś dziwnym zawodnikiem, próbuje mnie wyprzedzać, przyspieszam a on się wydziera żebym mu zrobił miejsce. No spokojnie, jak taki zjazdowiec to niech jedzie szybciej. Później łykam go na kolejnym podjeździe, ów „turysta” zrobił sobie przerwę przed nim… Dziwny typ. Problemy sprzętowe zaczęły mnie nękać, nie mogę jechać na młynku, zaciąga mi łańcuch przez tony błota które się pojawiły wcześniej. Trzeba z buta dawać. I tak jadę przez ostępy leśne, po mokradłach. I modlę się by nie wpaść w te duże kałuże. Przeważnie jadę sam, nikt mnie nie wyprzedza, ani ja też nikogo nie doganiam niestety. Taka jazda staje się długa i monotonna. Brakuje mi licznika, nawet nie wiem na którym kilometrze trasy jestem. I tak po jakimś czasie udało się doczłapać do bufetu. Już długo brakowało mi wody, na szczęście łapię się na pełny bidon i butelkę. Dawno nie pamiętam tak długiego postoju na bufecie. Z późniejszych relacji zawodników dowiedziałem się, że później zabrakło wody na bufecie. Wielki minus dla organizatora…
Ostatnie kilometry to podjazdy, jak zwykle na tej trasie. I w pewnym momencie zjazd i piękna panorama na Strzyżów, aż warto było się zatrzymać, szkoda że tego nie uczyniłem, no ale w końcu jest to wyścig… Tutaj jeszcze czekał mnie podjazd, krótki ale treściwy. I skurcz. W udzie. Poczułem coś, czego nie powinienem poczuć. Musiałem się zatrzymać i dać się wyprzedzić jednemu zawodnikowi. Po chwili powoli byłem gotowy kontynuować jazdę. Na szczęście czekał mnie długi zjazd. Już w mieście, już wiem że nie daleko, ale na kole siedzi mi 2 zawodników. Przyspieszam, gubię jednego, drugi dalej siedzi. Przed samą metą postanawia mnie wyprzedzić, ja jednak nie daję za wygraną i do samego zakrętu trzymam go. Wjazd w wąską metalową bramkę, skok, jest dość niebezpiecznie ale walczę. I jestem przed nim udało się. Dobre miejsce, jak się okazało najlepsze dotychczas w sezonie. 8 w kategorii, z tym że sporo straciłem do swojego kuzyna Wojtka który przyjechał 2-gi. Kilka słów wymienianych na gorąco na mecie, butelka wody i koniec emocji. Już po wszystkim…
Jednak późniejsza dekoracja i losowanie nagród przeciągnęły się bardzo długo, trwało to w nieskończoność i miałem już dość. Udało się mi wylosować koszulkę TdP 2009, jednak w rozmiarze XXXL więc trochę duża jak na mnie He He.
Ogólnie start zaliczam do udanych, mimo interwałowej trasy i błota, które niezbyt mi podeszło, zająłem najlepsze miejsce do tej pory. Jest się z czego cieszyć w moim przypadku…