Wpisy archiwalne w kategorii

maratony (XCM)

Dystans całkowity:2005.60 km (w terenie 2005.60 km; 100.00%)
Czas w ruchu:113:19
Średnia prędkość:17.02 km/h
Suma podjazdów:18521 m
Liczba aktywności:36
Średnio na aktywność:55.71 km i 3h 14m
Więcej statystyk

MTB Martahon #4 Międzygórze - alpejski zgon

Sobota, 19 czerwca 2010 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
MTB Martahon #4 Międzygórze - alpejski zgon

MEGA 45 km, 03:54:58, 97/M2, 230 OPEN


Po miesiącu przerwy w celu odstresowania się między jednym egzaminem (piątkowym) a drugim (wtorkowym) wybrałem się na maraton z cyklu MTB Marathon. Już przed sezonem w celu mobilizacji startowej i wyróżnienia się kupiłem sobie pakiet 3 startów MEGA oraz indywidualny numer startowy. Niestety do tej pory nie udało mi się wystartować w żadnej edycji - Dolsk odpuściłem, a Międzygórze mi przenieśli na lipiec. Tak więc złożyło się, że startować muszę, by wykorzystać pakiet, bo później nie będzie kiedy...

Przypomniałem sobie o chłopaku poznanym w pociągu - Bartku z Cyklotrampu. Miał dla mnie wolne miejsce w samochodzie więc w sam raz.

Trasa była baaardzo wymagająca. Nigdy nie sądziłem, że można tyle jechać do góry z młynka w polskich górach. Podjazd na Śnieżnik mnie wykończył. Kto by pomyślał, że przejechaniu 45 km zajmie mi prawie 4 h. Porażka. Całkowity brak formy, przerwa w jeżdżeniu na rowerze (nie treningach nawet...) odcisnęła wielkie piętno. Po 2 godzinie jazdy zaczęła się walka o przetrwanie, by w 3 godzinie był to już po prostu alpejski "zgon" - czyli jazda siłą woli... A dlaczego "alpejski"? Bo organizator maratonu chwalił się, że tak poprowadzona trasa w tych terenach przypomina ściganie się w Alpach, gdzie jest wiele szutrówek i sporo przewyższeń do pokonania na dość krótkich odcinkach - czyli ciągłe wspinanie się do góry...

Trasa monotonna, nudna, szutrowa, sporo błota, ale z elementami technicznymi i świetnym zjazdem ze schroniska - przypomniały mi się Czechy oraz tamtejsze zjazdy... mniam poezja. Sporo osób tam wyprzedziłem, chociaż sam czułem się niepewnie i ledwo zaciskałem klamki hamulcowe bo palce i dłonie całe mi zesztywniały.

Sam maraton potraktowałem czysto rozrywkowo, ponieważ o jakimkolwiek dobrym miejscu mogłem zapomnieć, formy w ogóle nie ma. Już w trakcie jazdy celem nadrzędnym dla mnie było ukończenie tej rywalizacji. Trasa była cholernie wymagająca kondycyjnie, ostatni raz tyle na młynku przejeździłem na mini zgrupowaniu w Czechach... (Głuchołazach).

Pogoda nie dopisała do końca na maratonie, całe szczęście że nie padało. Było zimno, pochmurno. Zdecydowałem się na jazdę w nogawkach oraz teamowej bluzie ocieplanej. Na zjazdach, długich, szybkich i wymagających (kamienie mocno wytłukły, ręce odmawiały posłuszeństwa, dłonie nie miały siły zaciskać kierownicy i klamek hamulca, a SID nie nadążał z wybieraniem nierówności) była zbawienia. Natomiast na podjazdach wszystko się we mnie gotowało, było za gorąco. I w ten sposób nie osiągnąłem złotego środka.

Z samego maratonu pamiętam niewiele. Wiem, że znalazłem się w dalekiej stawce zawodników, którzy jeździli dla rekreacji na wypasionych fullach, niektórzy nawet zatrzymywali się podziwiać widoki (!) - a było naprawdę co, sam przy końcu maratonu zerknąłem w prawo, gdy przejeżdżałem pod wyciągiem krzesełkowym - naprawdę wspaniałe górskie widoki, polecam te rejony!

Bufet, pierwszy raz skorzystałem z niego dość obficie. Byłem skrajnie wycieńczony, drugi bufet uratował mi życie. Zatrzymałem się na dłużej, zjadłem trochę owoców, ciastek, napiłem się sporo. Sprawdziłem, co jest nie tak z bukłakiem - właśnie po raz pierwszy w tym sezonie wystartowałem z Hydrapakiem na plecach. Chciałem się przygotować do jazdy na GIGA trasach w Cyklokarpatach. Miałem problem z piciem na trasie, nie zabrałem bidonu, a w bukłaku rozpuściłem Enervita z Bike Maratonu. Do tego za słabo ciągnąłem ustnik i strasznie słabo to leciało. Dopiero się o tym przekonałem na mecie...

Od trzeciej godziny jady i kolejnego podejścia (z buta) na trasie modliłem się o koniec. Patrząc na licznik Garmina kilometry szły baaardzo powoli niestety. Ale gdy już docierałem bliżej mety, widziałem znajome zabudowania, już ostatni singiel w lesie i cięższy zjazd techniczny, widok kibiców liczących na "glebę" zawodnika (ja na szczęście zjechałem cały ostatkiem sił) dotarłem do mety po prawie 4 godzinach jazdy. Był to mój najdłuższy maraton przez dobrych kilkanaście ostatnich startów. I najgorsze miejsce jakie do tej pory zająłem, więc należy szybko zapomnieć o nim.

Sama przygoda fajna, trasa faktycznie górska, alpejska. Zazdroszczę, bo jest gdzie tam pojeździć. Trzeba tylko mieć odpowiednią nogę, żeby te wszystkie górki móc dobrze przeskoczyć...

Track GPS w serwisie BikeBrother.com

Cyklokarpaty #1 Przemyśl - punkt widzenia zależy od...

Sobota, 1 maja 2010 · Komentarze(1)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #1 Przemyśl - punkt widzenia zależy od...

GIGA 64,4 km, 03:10:54, 19/M2, 29 OPEN


...punktu siedzenia. Tak można podsumować wynik tego maratonu. Dla mnie tragiczny, przyjazd 40 minut za zwycięzcą (Maciej Dombrowski, zaraz za nim znajomy Marcin Piecuch vel Cinek) i prawie 20 minut straty do najlepszego zawodnika z mojego teamu to tragedia. Jednak maraton w Przemyślu darzę wielkim sentymentem, to tutaj w 2006 roku zaczęło się moje ściganie... Do tego w tym roku był to pierwszy start nowego teamu ELEKTRA Rzeszów Team, który mam przyjemność reprezentować, no i jako poniekąd jestem jego "dyrektorem sportowym", "managerem" czy jak to można nazwać :-).

Wyjazd z Rzeszowa ok. 6:30 rano. Po drodze zabrałem Piotrka (Kona) oraz M. Do Przemyśla dotarliśmy bardzo szybko, jednak ten pośpiech był zamierzony. Z powodu spodziewanej dużej frekwencji chciałem jak najszybciej załatwić sprawy rejestracji w biurze zawodów. Szybka zapłacenie za wszystkich członków teamu, małe zamieszanie z numerami startowymi i chipami, które obsługuje zewnętrzna firma TimePro - pani pomieszała i zamiast tak jak prosiłem wybrać 8 numerów startowych pod rząd, to parę się przeplotło... ja dostałem numer 097 co ciekawe, na BM i MTBM mam 397 ;-) więc to 97 mnie prześladuje he he. Numer i chip jest na cały sezon.
Potem spotkanie z członkami teamu, przyszedł Tomek, Michał, Damian, odebrali stroje od Michała, potem jazda na parking na placu rybim. Mogłem zaparkować bliżej Rynku, byłoby łatwiej logistycznie, ale ten parking też był blisko. Potem nerwy w samochodzie, przypinanie numerów startowych, składanie rowerów (sic!), zaczepianie chipa nieszczęsnymi agrafkami na koszulki (oj koszulki się podziurawią :/). Dziękuję za pomoc M.
Krótka rozgrzewka, przyjazd na start, spore zamieszane - godzina 10:03 a tu dalej nie ma startu. Nagle komunikat, że start został przesunięty na 10:30. W międzyczasie okazało się, że Piotrek założył złą koszulkę i szybko do samochodu Michała pojechaliśmy ją zmieniać he he. Później jazda na start, ustawianie się. Ja wepchałem się jakoś na początek obok Tomka, chciałem, żeby cała drużyna była w 1 rzędzie, żeby łatwiej zrobić fotki, ale ze względu na tłumy nie udało się, co mi się bardzo nie spodobało. Brak takiej koordynacji teamowej trochę brakowało niestety. Trzeba będzie nad tym popracować. O 10:27 nastąpił nagły start, bez fetownia, bez odliczania, co mnie zaskoczyło. Najpierw idiotyczna rudna honorowa po mieście, wyjazd z Rynku do asfaltu, kolumna policyjna na przodzie. Było wąsko, niebezpiecznie, tłoczno i sporo hamowania, ale akurat nikt się nie wywrócił.
Teraz trasa... zmieniona w stosunku do 2006 i 2007 roku kiedy to startowałem po raz ostatni w Przemyślu. nawet w stosunku do 2009 roku, co zapowiadali organizatorzy. Podjazd z asfaltu głównego w lewo na Kruhel. Tutaj dość spora selekcja, ja już wiedziałem, że nie będzie najlepiej, ciężko się jechało. Wyprzedził mnie Tomek, Piotrek i Wojtuś z teamu. Cóż, trenowali to mają formę.
Następnie pamiętam rozjazd HOBBY/MEGA-GIGA. W prawo ostro i zaczęła się najlepsza część tego maratonu - szybki singielek w lesie tzw. Doliną Stu Zakrętów. Ostre zakręty, piękny lasek, wszystko super - gdyby nie maruderzy przede mną, którzy jechali wyjątkowo wolno, a ja czułem ze mogłem szybciej. Na paru zakrętach ściąłem i wyprzedziłem kogoś po wewnętrznej, ale wszystkich się nie udało... później tą trasę pokonywałem jeszcze raz, ale już w samotności na łączniku MEGA/GIGA. Dalej wyjazd z lasu i podjazd asfaltem i dojazd do znanego podjazdu z Prałkowce. Dalej mozolne wspinanie się wśród rzeszy bikerów. I jazda znaną trasą, z utęsknieniem oczekiwałem zjazdu. Zjazd jaki nastąpił później był powodem opowieści wielu osób... wertepy straszne, nogi odmawiały posłuszeństwa, a ręce zmęczone i palce nie sposób były w stanie utrzymać kierownicę. Wyprzedziłem tutaj parę osób. Szybki zjazd szutrem do asfaltu i jazda mozolna po asfalcie. Udało się zaczepić komuś na koło, ale szybko zrezygnował. W międzyczasie dogoniłem Micia, który nie chciał dawać zmian. Więc pojechałem, uchwycił się koła i potem mnie wyprzedził na podjeździe. Chwile gadaliśmy, głownie o mojej piaście z tyłu która wydawała okropne dźwięki... Droga wiodła w lewo i znowu do góry. Opony mocno kleiły się do asfaltu. Ze zjeżdżającego auta Straży Granicznej wychylał się Łukasz Szlachta, który dopingował zawodników i mnie. Zdziwiłem się, że nie jedzie, pomyślałem że coś poważnego mu się stało. Potem na mecie okazało się, że mój kuzyn Łukasz złapał 2 kapcie i wycofał się z rywalizacji na dystansie GIGA. Cóż, pech to pech. Zdarza się. Na końcówce asfaltowego podjazdu jakiś fotograf-amator rzuca komuś wodę w butelce, niestety gazowaną i jeden z zawodników poważnie go krytykuje i krztusi się w międzyczasie. Nie dziwię się, przy tętnie 180 wypicie takiej wody jest... fatalne w skutkach. Na szutrowym podjeździe pod bramę pomiarową - pierwszy międzyczas, towarzystwa dotrzymują muczące krowy :D. Potem nie pamięta, ale jazda, jazda, jazda pod wiatr. Z góry, polami tak wiało, że prawie mnie zatrzymywało. Potem szybki szutrowy zjazd po zniszczonej drodze i wypad z prędkością ponad 40 km/h na asfaltową drogę. Dobrze, że to tak bardzo niebezpiecznie miejsce zabezpieczała policja. Potem znany dojazd asfaltem w stronę bufetu. Krótkie zatrzymanie się, jednak 2 panów nie nadążało z obsługą kolarzy. Do tego brakowało wody w kubeczkach, a bidon napełnili mi do połowy - na mój stanowczy protest "Ale ja GIGA lecę, do pełna proszę" - poprawili się. Ale było widać, że brakuje im wody. W duchu miałem nadzieję, że nie powtórzy się sytuacja z maratonu w Strzyżowie, gdzie dla ostatnich z MEGA i GIGO-wców zabrakło wody! Potem znany, długi i męczący podjazd w lesie. Nie udało mi się tutaj nikogo wyprzedzać, jakoś jechałem swoim tempem, bardzo ciężko. Na zjazdach dość szybko jechałem, nie martwiąc się o kapcie - ufałem oponom Kenda Karma zalanych mlekiem No Tubes... Nikogo znajomego nie widziałem, wcześniej jednak mijałem Michała, który narzekał na poważny ból pleców, co wyeliminowało go z dalszej rywalizacji o dobre miejsce, ale ambitnie ukończył maraton. Rozjazd MEGA/GIGA, bez zastanowienia pojechalem na GIGA, mimo iż zawodnicy przede mną lecieli na MEGA. Co ot za GIGA, które ma 64 km, w dodatku planowałem je pokonać w ok. 3 godziny więc nic strasznego. I teraz piękny zjazd Doliną Stu Zakrętów, w lesie, dla tych singielków było warto jechać na GIGA. Po drodze wyprzedzam jednego z bikerów, który nie wyrabia się na zakręcie i ląduje w krzakach ;-). Mijam także ekipę ratowników medycznych, na widok których mocnej zaciskam palce na klamkach hamulcowych. Na szczęście hamulce tarczowe dają rady. Jest dość sucho, nawierzchnia miejscami jednak zdradziecka i w zakręty trzeba wchodzić ostrożnie. Szybka jazda na krzyżówkę koło strażaka i w ostatniej chwili wykonałem przeskok nad rynna. Jednak trochę źle ląduję i koło tylne dostaje mocne baty, nic jednak się nie stało. Potem wyjazd z lasu i znana już droga szutrowa, pokonywana po raz drugi, w końcu GIGA jest drugą pętlą niestety... jadę sobie z bikerem z Łańcuta. Śmiejemy, gadamy chwilę, właśnie wtedy została mi pstryknięta fotka powyżej. Spotykamy nieszczęśnika z Jasło Bike, który zmienia dętkę, po chwili wyprzeda nas z prędkością iście kosmiczną pod ten podjazd. Po jakimś czasie przyśpieszam na zjeździe i odjeżdżam od zawodnika z Łańcuta, który jeździ głownie na szosie a w sierpniu bierze ślub (pozdrowienia!). I tak jadę sobie sam, spokojnym tempem. Mimo usilnych prób nie udaje mi się wskoczyć na tętno 175-185, max to 160-165 co jest dosyć złym wynikiem. Nie wiem czy bylem zmęczony, niewyspany czy też po prostu przetrenowany. Jechało się źle. I zaliczam kolejny zjazd, przejazd asfaltem, męczący podjazd asfaltowy, na którym dochodzi mnie kilku zawodników i stanowczo wyprzedza. I punkt pomiarowy TimePro, na którym pan mówi że jestem ok. 30 OPEN. Potem dojazd do bufetu i na asfalcie dojeżdża do mnie znany wcześniej biker z Łańcuta. Krótki postój na bufecie, tym razem kubki z wodą były pełne, bidon napełniono ekspresowo, a nawet banany były na które jednak się nie skusiłem. Wyrzuciłem zbędne i puste tubki po żelach przy stoliku i odciążony pojechałem dalej. Tutaj czuć już było moc, podjazd pokonałem szybciej. Jednak w końcówce dopadł mnie kryzys i majacząca w oddali sylwetka zawodnika z Jasło Bike nadawała mi tylko pewne tempo. Miałem target ale nie udało mi się go dogonić... jazda była ciężka, na rozjeździe MEGA/GIGA skierowałem się oczywiście w stronę mety i zaczęła się jazda w lesie krótkim singielkiem, potem znowu szuter i asfalt. Dojazd do górnej stacji kolejki krzesełkowej, przejazd nad drogą po mostku - wiadukcie. To był dość "histeryczny" moment - po lewej widać bikera, który już wjechał na prawo na krótki sztywny podjazd oraz przejechał mostkiem i zjechał z niego, nadrabia się tutaj sporo, a po 3 godzinach jazdy ma się wszystkiego dość i chciałoby się skrócić... jednak nie ma gdzie i zasady fair-play nie pozwalają. Potem szybki zjazd wzdłuż trasy wyciągu i wjazd do lasku. Tutaj po raz pierwszy zrzucam na młynek i pokonuję, walcząc z unoszącą się kierownicą, bardzo stromy podjazd. Grupka młodych ludzi podpuszcza mnie, bym przejechał karkołomną rynna w dół i do góry (taki lej), ja jednak wybieram alternatywną łatwiejszą drogę po lewej. I wjazd do miasta, tak to już ostatnie kilkaset metrów do mety. Napisy na asfalcie dobitnie o tym informują. Dobrze, że jest sucho, a kostka nie jest śliska, jakoś nie wyobrażam sobie jazdy po niej w deszczu - oj sporo razy by się leżało... Gonię ile się da, zakładam, że z drug podporządkowanych nie wyjedzie nagle żadne samochód, że z naprzeciwka również... że trasa jest dobrze zabezpieczona przez policjantów i strażaków - cóż za zaufanie mam do nich... I jest, serpentynka, nierówna bardzo kostka, ostry skręt w prawo i nawrotka o 180 stopni, krótki podjazd i zjazd po schodkach. Tutaj doganiam Ewę Mach, która kończy MEGA oczywiście, ja ją dubluję jako z GIGA lecąc, oczywiście mnie blokuje na tym wąskim przejeździe. Ona zwalnia praktycznie do zera zamiast z rozpędu skoczyć na tym schodku ech... ja gwałtownie hamuję, blokuję tylne koło, tak by w ostateczności nie wpakować się w nią. I dojazd na metę... od lewej strony, nie na Rynek jak w 2006 i 2007 roku. Inaczej. Ale jestem. Cały, żywy. Wpadam w ramiona M. Po chwili dowiaduję się, że kolega z teamu - Wojtuś, dopiero co dojechał. Kilkadziesiąt (dokładnie jak się później okazuje - 34 s) sekund przede mną. Co bardzo mnie zdziwiło, bo gdyby nie blokada Ewy Mach i mocniejsze dokręcenie to bym przyjechał równo z nim... albo i przed. Cóż... i to jest właśnie dokończenie tematu mojej relacji.
Punkt widzenia zależy od... punktu siedzenia. Dla mnie wyniki z tego maratonu był tragiczny, od razu uprzedzałem, że formy nie ma, że nie trenowałem w zimie, że nie ma się co spodziewać cudów - straty do czołówki olbrzymie. Natomiast kolega z teamu mówi że forma jest wysoka, że zimę przepracował i sporo trenował...
Tak więc życzę każdemu, by treningi faktycznie owocowały wysoką formą, która pozwala na przejechanie maratonu na dystansie GIGA ze stratą nie większą niż powiedzmy 10-15 minut za pierwszym zawodnikiem...

Track GPS w serwisie BikeBrother.com

Bike Maraton #1 Wrocław - zgon na koniec

Niedziela, 25 kwietnia 2010 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Bike Maraton #1 Wrocław - zgon na koniec

MEGA 51,9 km, 02:06:48, 67/M2, 162 OPEN

Pierwszy w sumie taki sportowy weekend, żeby ścigać się w sobotę i niedzielę w moim wykonaniu.
Późno wstałem, dopiero o 8 rano zmęczony wczorajszym dniem. Ogólnie wszystko w biegu, późno zjadłem, późno wyruszyłem, na start przyjechałem po 15 km rozgrzewce na rowerze koło 10:15 dopiero, a o 11:00 był start, od 10:30 ustawianie do sektorów.
Niestety zima marnie przepracowana, do tego nawet 1000 km w kwietniu nie zrobiłem, wczorajsze zawody też dały w kość. Nie dałem sobie rady, mimo, że na początku leciałem jak głupi i wszystkich wyprzedzałem, to od ok. 40 km tzw. "zgon". I ratowałem się resztkami żeli energetycznych i turbosnackiem, które mi zostały w kieszonkach. I jakoś doczłapałem się do mety, było mi naprawdę ciężko, aczkolwiek jechało się dużo lepiej niż wczoraj. Tłok co prawda na trasie był spory, jednak dało się wyprzedzać.
Najgorsze było dublowanie wracających z MINI maratonu pod koniec, ja do nich "środek" a oni na środek zjeżdżali... albo "prawa wolna", żeby ostrzec że tam przejeżdżam, bo taki z MINI to różne dziwne rzeczy potrafi robić (vide doświadczenie maratończyka...). Jednego pana musiałem niestety zahaczyć barkiem tym samym ratując się samemu przed upadkiem (coś tam krzyczał, że "przesadzam, gdzie mi się tak śpieszy", chyba niektórzy nie rozumieją idei walki sportowej...).

Wracając do startu - oczywiście opóźniony z powodu olbrzymiej frekwencji, organizator podawał 1610 osób! Dobrze że poleciałem z pierwszego sektora M2 to nie było takiego tłoku. Trasa początkowo sporo obeschła w porównaniu do objazdu sprzed tygodnia. Leciałem, leciałem aż doleciałem dość szybko do pałacyku na wodzie w Wilanowie. Jechałem sam, nikogo przede mną, za mną dość daleko też. Więc szybko wskoczyłem na znany singiel i sprawnie go pokonałem. Rowy były całkiem ciekawe, SID się dość mocno ugiął, a ja sam próbowałem pokonać te kilometry jak najszybciej. Noga podawało, skurczów nie było, tętno dość wysokie. Jednak od 30 km zaczęło być coś nie tak. Mijałem się z Mateuszem Madejem, którego dzień wcześniej poznałem na zawodach w Warszawie, a nieszczęśnik złamał koło (!) i startował na rowerze crossowym brata - złapał kapcia we Wrocławiu. Potem doszedł mnie młodzik debiutant w tego typu imprezach Michał Cieślak, co mnie dość podłamało. Chwilę depnąłem mocniej w korby, odjechałem mu, jednak to szaleńcze tempo nie mogło długo trwać. Przed 40 km trasy osłabłem całkowicie. Od tego momentu nikogo już chyba nie wyprzedzałem do mety (oprócz dublowanych z MINI). Teraz trasa wiodła w przeciwnym kierunku aniżeli jechało się godzinę wcześniej. I tak jakoś doczołgałem się do mety. Końcówka jeszcze walka z jednym zawodnikiem (bezsensowna, bo i tak każdy ma indywidualny pomiar czasu...), niestety przegrana. I zrezygnowany wjazd na metę. Wynik tragiczny, nie powalający, można się załamać. Ale spodziewałem się, że tak będzie...
Mała regeneracja na bufecie na mecie, sporo pomarańczy i bananów, do tego wody. Potem rozmowa z Heavy Puchatkiem, z którym ścigałem się w zeszłym sezonie, przyjechał w sumie tuż przede mną, też nie trenował przez zimę...
Dalej rozmowy ze znajomymi z teamu AZS PWr, niemiła wiadomość od Józka managera - miał wypadek na trasie, rower trzeba było odebrać z biura zawodów. Chodzenie po miasteczku zawodów, rozmawianie ze znajomymi (pozdrowienia dla Pawła oraz Laury z e-bikerzone.com a także Marcina i Asi z ESKA Team) i później z członkami teamu. Udało nam się zrobić chyba po raz pierwszy tak liczne grupowe zdjęcie w nowych strojach (niektórzy mieli jednak jeszcze stare stroje ponieważ nowych nie odebrali?!), z Pawłem sprawdziliśmy wyniki i dość wcześnie pojechaliśmy do siebie, mając jeszcze 15 km do pokonania na rowerach... to był ciężki rozjazd.
O maratonie trzeba jak najszybciej zapomnieć, wyniku nie rozpamiętywać, a potraktować to tylko jako mocny i dobry trening. Całe szczęście, że obyło się bez defektów (chociaż piasta wydawała okropne dźwięki) i upadków.

Track GPS w serwisie BikeBrother.com

Eska Fujifilm Bike Maraton #13 - defekt na finał

Sobota, 3 października 2009 · Komentarze(2)
Kategoria maratony (XCM)
Eska Fujifilm Bike Maraton #13 - defekt na finał

MEGA 58,0 km, 02:45:59, 33/M2, 69 OPEN

Ostatni maraton z cyklu, finałowy. Zimno, kilka dni wcześniej deszcz. Ale jedziemy. Czuć nogi było, brak rozgrzewki, problemy z soczewką w prawym oku, zatory na trasie, straszna tarka na zjazdach, niedziałający SID aż w końcu przestał w ogóle odbijać i ostatnie kilometry asekuracyjnie jechałem, żeby go bardziej nie zepsuć. I tak wkurzony dojechałem do mety. A tak chciałem do 50 OPEN wejść... To tak w skrócie co się działo na tym finałowym maratonie ostatnim dla mnie w tym sezonie.
Od maratonu minął już ponad miesiąc kiedy piszę te słowa. Wcześniej miałem zamiar się zabrać za dokończenie tego wpisu, ale się nie udało. Jestem ostatnimi czasy zbyt leniwy i wytrącony z równowagi. Minęły wakacje, zaczęły się studia, nie można tak łatwo wbić się w wir pracy i nauki... ech. Ale nie o tym wpis, ale o samym maratonie.
Niestety start z 3-go sektora. Mój ostatni start w tym cyklu był w lipcu w Tarnowie. Następne maratony bywały szybkie i stawka poszła do góry i zepchnęła mnie w klasyfikacji sektorowej z 2-go na 3-ci. Ustawiłem się razem z Józkiem na początku. Ale zanim dojechałem na maraton i zarejestrowałem się, były problemy z chipem i numerem startowym - zostały w Rzeszowie, zapomniałem je wziąć do Wrocławia. Szkoda było obie te rzeczy kupować na jeden maraton. Udało się wynegocjować niższą stawkę za chip (nie 20 zł), a numerek startowy - napisałem odręcznie sobie i tym samym wyróżniałem się na maratonie.
Bracia Brzózki, Galiński - takie osobistości również wystartowały w tym maratonie. To podniosło rangę imprezy i... zaniżyło wyniki innym zawodnikom. Wystartował pierwszy sektor, potem drugi. I przyszła kolej na mój. Ostry start, ostro się zagotowałem, nogi było czuć - brak rozgrzewki zrobił swoje. Potem pobłądziłem, zamiast ostro w lewo do góry pojechałem prosto i ludzie mnie wołali. Potem pod górkę trochę osób wyprzedziłem, część też mnie wyprzedziła. Pierwsze trudności na trasie, techniczny odcinek po korzeniach i kamieniach. Ludzie zsiadają z rowerów, tworzą się zatory, wszyscy klną na siebie i na innych. Ja próbuję tu, tam, siam. Okulary parują, dobrze, że są soczewki. Daję po sporych kamieniach w dół, zahaczam kierownicą o duży głaz, gdyby tam był dalej WCS Carbon to pewnie by pękł, na szczęście mocny aluminiowy Accent dał radę i tylko róg Boplighta się trochę obrócił. Potem jazda po tarce, jazda w samotności i grupie. Okropnie zmarzłem w stopy. Żałowałem, że nie ubrałem ochraniaczy na buty. W dłonie też marzłem na zjazdach, brakowało lepiej ocieplanych rękawiczek. Ludzie, którzy jechali w krótkich spodenkach i jednej cienkiej koszulce byli dla mnie hardcorowcami.
Kiedy w pewnym momencie droga kończyła się wyjazdem z lasu i najeżdżało się wprost na fotografa z FotoMaratonu poczułem, że widelec jakby się zapadł i usztywnił. Zatrzymałem się, sprawdziłem co jest - blokada w SIDzie nie działała, przy naciskaniu widelca czuć było wyraźny stukot. Fotograf zażartował, że "co, kolejny wydatek?". Ja się strasznie zdenerwowałem, poprzeklinałem głośno i ostrożnie pojechałem dalej. Jako że były to już ostatnie kilometry maratonu (nie wiedziałem jak daleko dokładnie, ponieważ w tym sezonie jeździłem bez licznika na zawodach, a jedynie z pulsometrem). Na zjazdach czułem się jak na sztywnym widelcu, moje ręce mocno oberwały, mięśnie mam widocznie zbyt słabe. Wyprzedziło mnie kilka osób, przez co straciłem miejsce w 30-tce i 50-tce OPEN. Trochę się wkurzałem na samego siebie i sprzęt, że nie zrobiłem serwisu amortyzatora.
Dojechałem na metę, pierwszy raz nie szarżowałem do samego końca. Spokojnie wjechałem, podniosłem ręce - ze zmęczenia i w geście zwycięstwa - w końcu to koniec sezonu dla mnie i dojechałem ten trudny maraton, który tak dał w dupę i w ręce. Akurat portal zdzieszowicki zrobił mi to zdjęcie, które wam prezentuję.
Mogę już powiedzieć, że awaria amortyzatora nie była poważna - serwis w rzeszowskim NSB i pan Leszek szybko pomógł, po prostu puścił oring w tłumiku i przelał się olej do goleni. SID już działa prawidłowo. A nowy hamulec Hope Mono Mini bardzo dobrze się sprawdził. I w końcu mogę hamować na przednim kole...

Sezon się skończył dla mnie. Plany były wielkie. Wyszło... jak zwykle. Na przyszły mam jeszcze większe ambicje, ale co z tego wyjdzie - zależy tylko ode mnie. Trzeba znaleźć czas na treningi, trenować z głową i rozwagą. Tylko wystarczy się wziąć za siebie...

Pozdrower! Do następnego sezonu 2010. Oby był lepszy, a przynajmniej nie gorszy niż ten, 2009 który się już dla niektórych (jak dla mnie) skończył, a dla niektórych kończy z dniem 31 grudnia ;-)

Powerade MTB Marathon #8 Kraków - jak kapeć to pech...

Niedziela, 30 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Powerade MTB Marathon #8 Kraków - jak kapeć to pech...

MEGA 65,8 km, 03:25:28, 77/M2, 180 OPEN
Kompletnie nieudany start. Najpierw start z samego końca sektora, przebijanie się przez turystów, maruderów, kobiety i dzieci oraz rowerków trekkingowych, potem na 30 km po 1:30h jazdy kapeć (przecięty w błocie przedni Rocket Ron). Niestety, płyn uszczelniający nie dał radę, spore przecięcie. Zmiana dętki sporo czasu zajęło, bo najpierw próbowałem inaczej to naprawić. Potem znowu wyprzedzanie wszystkich, wkurzony nie dałem rady. Sporo osób nie chciało się usuwać tak jak wcześniej, do tego miałem też kryzys no i długa trasa dała się we znaki. Na szczęście zachowałem ostatki sił na końcowe podjazdy w Lesie Wolskim i wszystko tam na młynku podjechałem, mimo że łańcuch strasznie rzęził... Ogólnie poszło najgorzej w tym sezonie! Ech :(

Cyklokarpaty #9 Strzyżów - w błotku do przodu

Niedziela, 9 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #9 Strzyżów - w błotku do przodu

MEGA 49 km, 02:42:40, 8/M2, 16 OPEN

To już przedostatnia edycja z cyklu maratonów rowerowych Cyklokarpaty.pl. Czołówka walczy o dobre miejsce w klasyfikacji genralnej, a miasto-organizator stara się jak może by wypaść jak najlepiej. O Strzyżowie było głośno w rowerowym światku już w tym roku - stąd startował jeden z etapów „Tour de Pologne”.
Tym razem ten cykl zagościł do Strzyżowa, który nieoczekiwanie stał się organizatorem zawodów w cyklu. Mimo, że miasto położone dość blisko Rzeszowa (ok. 35 km) to nie udało mi się niestety objechać tej trasy wcześniej. Ogólnie szlaki pogórza Strzyżowsko-Dynowskiego są mi mało znane. W przeciwieństwie do moich kuzynów, Łukasza i Wojtka, którzy aktywnie zaangażowali się w organizację tej edycji i wytyczyli trasę maratonu. Znając ich oraz śledząc poczynania które starali, można było spodziewać się ekstremalnej, brudnej, ciężkiej trasy. I taka właśnie była - błotna, miejscami rzeź, a w dodatku interwałowa i długa.
Na początku długa kolejka do rejestracji, na szczęście miłe panie sprawnie koordynowały zapisami. Ładny numer startowy, mocowanie do kierownicy, wcieranie olejków startowych w łydki, ostatnie poprawki przed startem i… niemiłe rozczarowanie. Opóźnienie startu o ok. 15 min (podobno przez koniec mszy w pobliskim kościele i wielki tłum ludzi…) spowodowało pewną nerwowość wśród zawodników, a było ich wyjątkowo dużo (blisko 300). No i nastąpił start. Najpierw długa runda honorowa, asfaltem po ruchliwej drodze do Godowej. Prowadziła policja, a za nią rzesza kolarzy. Jako, że stałem na końcu stawki, miałem utrudnioną sprawę i musiałem sporo przedzierać się do przodu pośród ludzi, którzy ze ściganiem się mieli niewiele wspólnego… Po jakimś czasie udało się dobić do czuba, tutaj niemiłe niespodzianki w postaci gwałtownego hamowania i wyprzedzania się na milimetry, ale taki już urok imprez masowych… Później ostro w prawo i podjazd. Jakoś tak wolno stawka szła, wiedząc, że będzie wąsko znowu musiałem, podobnie jak w Komańczy, użyć głosu i przeciskać się do przodu. Jednak ludzie nie chcieli się usuwać o dziwo, buractwa nie brakowała i na prośbę o „lewa wolna” lub „lewa jedzie” niektórzy w ogóle nie reagowali, a inni wręcz agresywnie się zwracali „po co tak szybko?”. No właśnie, po co? Ano, żeby być dalej, szybciej i lepiej… Zaczęła się ścianka, mozolna wspinaczka stała się po chwili nieopłacalna. Podjazd pod bufet zamienił się w moim przypadku w podejście. Na szczęście kolce w butach się przydały i zadziałały całkiem nieźle. Może i dało się podjechać, ale szybciej było wyjść a poza tym nikogo podjeżdżającego nie widziałem, więc brakowało mobilizacji.
Dalej samotna jazda w lesie, po bagnach, błocie i trawskach. Jakoś wszystkich zgubiłem. Po chwili jednak dogania mnie znajomy zawodnik Jasło bike. I po chwili mnie wyprzedza, jakoś na zjeździe szaleje, przeszarżowuje miejscami, spotykamy się. Najtrudniejszy odcinek, zjazd po mokrych kamieniach, rzuca rower, spycha do rowu, ciężko manewrować. Fotograf ostrzega o niebezpiecznym miejscu. Nie ma jednak czasu na chwilę zawahania. Trzeba jechać szybko i nie myśleć o tym, wypadam na asfalt, ostro w prawo i ciągniemy. Chłopak z Jasło bike czeka na mnie, podpina się na moje koło i go ciągnę, wymieniamy parę słów nawet w międzyczasie. Po chwili rozpoczyna się dłuższy, szutrowy podjazd. Tutaj też się tasujemy, do lasu jednak oj wjeżdża pierwszy. Bardzo szybki i niebezpieczny zjazd wzdłuż rowu, hamulcom daję nieźle popalić, miejscami jedzie się na kreskę obok taśm ostrzegających. Przejazd przez rzeczkę (nawet w Strzyżowie znalazł się taki element) i mozolne wspinanie się pod górę, w trawskach i w upale. Znajomy zawodnik ucieka mi. Jadę sam, brakuje motywacji do mocniejszego kręcenia. Jednak chwila wytchnienia na asfalcie i bardzo szybkim zjeździe oraz ukazujący się w tle mocny podjazd zachęca do naciskania na korby. I znowu wjazd w teren, kolejny podjazd, kolejne nierówności. Popełniam mały błąd ktoś dogania mnie z tyłu, usuwam mu się, ale zawodnik jest słaby i zaraz na podjeździe go wyprzedzam. Na bufecie widzę dziewczynę Łukasza, pozdrawiam ja, a ta w zamieszaniu daje mi tylko kubeczek z wodą zamiast butelki. Jazda dalej, długa prosta i podjazd pod las. W końcu widać jakiś ludzi, zawodników, nie sądziłem, że jestem na czubie, dziwiłem się gdzie się podziali inni. Na szczęście kilka osób dogoniłem, udało się wyprzedzić na podjeździe. Na zjeździe w lesie chwilę tasuję się z jakimś dziwnym zawodnikiem, próbuje mnie wyprzedzać, przyspieszam a on się wydziera żebym mu zrobił miejsce. No spokojnie, jak taki zjazdowiec to niech jedzie szybciej. Później łykam go na kolejnym podjeździe, ów „turysta” zrobił sobie przerwę przed nim… Dziwny typ. Problemy sprzętowe zaczęły mnie nękać, nie mogę jechać na młynku, zaciąga mi łańcuch przez tony błota które się pojawiły wcześniej. Trzeba z buta dawać. I tak jadę przez ostępy leśne, po mokradłach. I modlę się by nie wpaść w te duże kałuże. Przeważnie jadę sam, nikt mnie nie wyprzedza, ani ja też nikogo nie doganiam niestety. Taka jazda staje się długa i monotonna. Brakuje mi licznika, nawet nie wiem na którym kilometrze trasy jestem. I tak po jakimś czasie udało się doczłapać do bufetu. Już długo brakowało mi wody, na szczęście łapię się na pełny bidon i butelkę. Dawno nie pamiętam tak długiego postoju na bufecie. Z późniejszych relacji zawodników dowiedziałem się, że później zabrakło wody na bufecie. Wielki minus dla organizatora…
Ostatnie kilometry to podjazdy, jak zwykle na tej trasie. I w pewnym momencie zjazd i piękna panorama na Strzyżów, aż warto było się zatrzymać, szkoda że tego nie uczyniłem, no ale w końcu jest to wyścig… Tutaj jeszcze czekał mnie podjazd, krótki ale treściwy. I skurcz. W udzie. Poczułem coś, czego nie powinienem poczuć. Musiałem się zatrzymać i dać się wyprzedzić jednemu zawodnikowi. Po chwili powoli byłem gotowy kontynuować jazdę. Na szczęście czekał mnie długi zjazd. Już w mieście, już wiem że nie daleko, ale na kole siedzi mi 2 zawodników. Przyspieszam, gubię jednego, drugi dalej siedzi. Przed samą metą postanawia mnie wyprzedzić, ja jednak nie daję za wygraną i do samego zakrętu trzymam go. Wjazd w wąską metalową bramkę, skok, jest dość niebezpiecznie ale walczę. I jestem przed nim udało się. Dobre miejsce, jak się okazało najlepsze dotychczas w sezonie. 8 w kategorii, z tym że sporo straciłem do swojego kuzyna Wojtka który przyjechał 2-gi. Kilka słów wymienianych na gorąco na mecie, butelka wody i koniec emocji. Już po wszystkim…
Jednak późniejsza dekoracja i losowanie nagród przeciągnęły się bardzo długo, trwało to w nieskończoność i miałem już dość. Udało się mi wylosować koszulkę TdP 2009, jednak w rozmiarze XXXL więc trochę duża jak na mnie He He.
Ogólnie start zaliczam do udanych, mimo interwałowej trasy i błota, które niezbyt mi podeszło, zająłem najlepsze miejsce do tej pory. Jest się z czego cieszyć w moim przypadku…

Cyklokarpaty #8 Komańcza - cud, miód i orzeszki!

Sobota, 1 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #8 Komańcza - cud, miód i orzeszki!

GIGA 57 km, 03:06:5, 11/M2, 15 OPEN

Mimo, iż jest to już 8 edycja maratonów z serii Cyklokarpaty, dopiero teraz udało mi się w niej wystartować i zaprezentować barwy naszego teamu AZS PWR Wrocław. Komańcza już trzeci rok z rzędu gości maratończyków na swoim podwórku. Trasy wokół Beskidu Niskiego i Bieszczadów należą do wyśmienitych na rower górski. Poprzednie 2 lata z powodu intensywnych opadów deszczu trasa należała do arcytrudnych. Przejazd przez Chrzyszczatą (997 m.n.p.m) i późniejszy zjazd z niej wielu zawodnikom na długo utkwił w pamięci. W tym roku trasa została poddana sporej modyfikacji. Na najdłuższym dystansie GIGA dalej punktem kulminacyjnym był wjazd na Chryszczatą od przełęczy Żebraka. Jednak zjazd był niebieskim, trochę zapomnianym szlakiem. Nie tak jak w pierwszej edycji czerwonym po telewizorach i korzeniach do Jeziorek Duszatyńskich, tylko do Turzańska.
W tym roku pogoda dopisała, piękne słońce, wysoka temperatura, bezchmurne niebo. Idealne warunki do ścigania. Czy aby na pewno warto wylewać hektolitry potu na bieszczadzkiej ziemi? Całe szczęście, po 2 latach ścigania się w Komańczy znałem tą trasę. Do tego specjalnie, z powodu modyfikacji postanowiłem przyjechać kilka dni wcześniej i w czwartek, dzięki dobrej pogodzie i braku opadów deszczu objechać nowy odcinek i zjazd. Wiedziałem co mnie czeka.
Najpierw małe zamieszanie na starcie. Już po godzinie zero, czyli 10:00. Kilka minut, spiker mówi, że za chwile start. Zawodnicy z czuba jednak się zaniepokoili i zniecierpliwieni postanowili sami odliczać od 10… I tak po chwili, tłum blisko 200 zawodników podchwycił i wystartował. Nie przypominam sobie, żeby na jakimkolwiek maratonie start zaskoczył spikera. Tutaj tak było. Na początku pewna nerwówka, kręcenie wąskimi ulicami w miejscowości. Potem wyjazd na główną drogą. I tutaj kilka kilometrów asfaltu. Bardzo dobrze, można się rozgrzać na początek. Szum terenowych opon jest niesamowity. Jako że startowałem z końca sektora, postanawiam dogonić przód. Jadę równym tempem. Na pulsometrze niepokojąco zbliżam się do 190 uderzeń na minutę. Za szybko. Łapię się jakiegoś zawodnika na koło. Odpoczywam. Doganiam początek. Ale co, peleton zwalnia i wszyscy jadą równym tempem. Oczekują co będzie dalej, czarowanie się znane z wyścigów szosowych. Po chwili skręt w lewo w szutrową drogę. Z poprzedniego roku wiadomo, że jest to miejsce dobra na kraksy dlatego ustawiam się z tyłu, czekam aż zawodnicy się rozjadą. Policja i straż graniczna blokują drogą i kierują nas na trasę. Po chwili jestem na kamieniach. Jakoś tak wolno wszyscy jadą, czując moc postanawiam włączyć swój głos "lewa jedzie". I tak ciągle, przez kilka minut głośno krzyczę. Wolniejsi zawodnicy potulnie się usuwają. Po kilku minutach dojeżdżam do początku. Jako, że znałem trasę wcześniej postanawiam atakować, bo wiem, że za chwilę będzie trawa, wysoka trawa i do tego las, w którym wąska ścieżka prowadzi po błotnych rowach. I tutaj można sporo zyskać. Mój plan udaje się w 100%, nawet niewiele trawy wchodzi w napęd, udaje się zarzucić najcięższe przełożenie gdyż teraz ostry zjazd po świeżo wykoszonej trawie w dół. Prędkości iście kosmiczne, nie mam licznika ale na pewno powyżej 60 km/h. Przed końcem trzeba sporo hamować, wiem, że czeka niespodzianka w postaci rowu… Potem przejazd wąską trasa i zaczyna się. Przejazdy przez rzeki, których na tej trasie brakować nie będzie. I największa atrakcja - przejazd bądź przejście po prowizorycznym mostku przez rzekę. Ja atakuję mostek, nie chcę mieć mokrych butów i wody w piastach i korbach. Szybko przechodzę, lecz ostrożnie. Pamiętam, że rok temu poziom wody był tak wysoki, że śmiałków którzy chcieli przejechać przez rzekę, zatrzymywała ona na wysokości kierownicy…
Potem długa prosta asfaltem i szutrem. Sporo można nadrobić. Napęd odmawia trochę współpracy, z tyłu nie wskakuje przedostatnia koronka więc z większa kadencją pedałuję na 3-7. Nikogo na horyzoncie, prowadzę grupkę. Po 39 minutach od startu zbliżam się do rozjazdu MEGA-GIGA. Dziewczyny śmiesznie krzyczą "GIGA w lewo, MEGA w prawo", a tak naprawdę z perspektywy kolarzy było dokładnie na odwrót… tylko one inaczej na to patrzyły. Uderzam na GIGA w prawo. Teraz czeka mnie blisko 7-kilometrowy podjazd szutrowy do Przełęczy Żebraka. Chwilę tasuję się z zawodnikiem z rowerowanie.pl - furmanem. Potem ciągnę grupkę ludzi, nawet nie wiedziałem, że takie mocne tempo nadałem. Czasami udało się nawet zamienić kilka słów. Przez chwilę nawet widziałem w oddali grupę 4 osób z czuba, które później walczyły o wygraną na tym dystansie. Są strażacy tuż przed ostatnim podjazdem szutrem, z którego w lewo odbija czerwony szlak na Chryszczatą. Jako, że jechałem z jednym bidonem, rozsądnie zatrzymuję się na kilka sekund i napełniam bidon wodą. Biorę kubeczek też, jednak woda zabarwiona bananem mi nie smakuje. I jazda dalej. Stąd zaczyna się wąski singletrack na szczyt. Jednotorowa droga utrudnia wyprzedzanie. Mijam zawodnika przed sobą, który wyraźnie nie zna trasy. Ani na zjazdach ani podjazdach. Ja mam tą przewagę, że ten podjazd jadę już po raz 5ty w życiu… Ale tym razem pokonałem go chyba najszybciej. Z pulsometru odczytuję, że zajęło mi to niecałe 23 minuty. Jazdy po lesie, korzeniach i kamieniach do góry. A nieraz chodzenia z rowerem, ponieważ nachylenie terenu powodowało, że zamiast mielić na młynku i męczyć się z kamieniami, szybciej i lepiej było wyjść. I punkt kontrolny na górze, stąd zjazd nowym szlakiem niebieskim. Krzyczę do zawodników, żeby jechali lewą stroną, za mną to skorzystają. Dwóch nie posłuchało, nachylenie było tak dużo, że nie wyhamowali i wylądowali w lesie, wyprzedzam ich wszystkich i teraz ciągle w dół. 6 kilometrów zjazdu w lesie zrobiło swoje. Uskoki, bandy, drzewa, przeszkody, zatrzymania, chodzenie z rowerem nad powalonymi drzewami (rezerwat przyrody więc nie w każdym miejscu można przyjść z piłą). Także i wąskie błotne ścieżki, w których rower się topił a koła niemiłosiernie oblepiały się wiecznym bieszczadzkim błotem. Mimo słońca i suchych warunków przez ostatni czas, trasa miejscami była bardzo błotnista. Ciągle na kole siedział mi zawodnik z Jasło Bike Team. Jak mu powiedziałem, że znam zjazd to mnie nie wyprzedał. Pod koniec bolały mnie już palce lewej ręki, to chyba od hamowania… Naprawdę z wielką ulgą potraktowałem wyjazd z lasu i punkt kontrolny. Tutaj usłyszałem że jestem 10. Niemożliwe… tak wysoko? Motywacja zebrała się podwójnie. Teraz długa prosta w dół po starym asfalcie. Prędkości ponownie kosmiczne. I współpraca z zawodnikiem z Jasła. Jazda na zmiany przez kilka kilometrów asfalt, dojazd do Rzepedzi. Tutaj strażacy blokują ruch samochodom na głównej drodze prowadzącej do Komańczy. I skręt w lewo, teraz starą szutrową drogą dalej do góry. I przejazdy przez rzeczki po bardzo niebezpiecznych, śliskich płytach. Wiedząc, że można wywinąć na nich niezłego orła ostrzegam zawodników jadących za mną . Ciągle jesteśmy w tej czteroosobowej grupce co na podjeździe do przełęczy, to ciekawe bo przez dłuższy czas jechałem tylko z zawodnikiem z Jasła. I zaczął się ostry podjazd, tutaj 2 zaatakowało, ja nie miałem już sił jechać tak mocno, wiedziałem, że po przejechaniu linii mety jest wjazd na kółko po drugiej stronie drogi, wokół klasztoru, a tam jest się jeszcze gdzie zmęczyć. Jeszcze tylko podjazd koło stoku narciarskiego i zjazd po nim. Po strasznych dziurach i rynnach w trawie. To też nowe na tegorocznej trasie. I jest meta, ale to tylko wjazd na pętlę. Jeszcze 12 km trasy. Trochę zamieszania, sporo ludzi i jazda dalej. Doganiam jednego, wymiękł trochę. Potem ostry zjazd w terenie, a wcześniej okropne podejście, dobrze że dzień wcześniej zamontowałem kolce do butów, noga nie ślizgała się po ziemi. I jest znany mostek, a potem przejazd przez główna drogę i pod wiaduktem podjazd pod Klasztor, znany w Komańczy, ponieważ to tutaj był internowany kardynał Wyszyński. Dostaję nowy bidon, szybka wymiana, omijam tym samym kolejny bufet i ostra sztajfa do góry. Szybko zeskakuję z roweru, wyprzedzam 2 zawodników z dystansu giga którzy mają już wyraźnie dość. Do tego dubluję kilka niedobitków z dystansu mega (każdy z zawodników na Cyklokarpatach przed startem deklaruje na którym dystansie wystartuje, a tym samym mają inne kolory numerów startowych). I jazda w lesie, po błocie i korzeniach. Dwóch znajomych zawodników z Jasło Bike Team zakopuje się, wyprzedzam ich bokiem. Później oni jednak mnie na zjeździe. Ja dochodzę ich na ostatnim, masakrycznym podjeździe szutrowo-trawiastym. Tak, ktoś postanowił poprowadzić trasę przez pole, po którym wcześniej przejechał traktor i skosił trawę. Upał daje się we znaki, tyłek na nierównościach strasznie podskakuję, ale wiem, że to już ostatni podjazd na tym maratonie. Że jeszcze tylko zjazd, trudny, po trawie i szutrze, asfalt, prosta i meta. Ale w tym momencie dochodzi mnie Mistrzyni Polski - Magdalena Balana. Na swoim fullu podjeżdża jakoś tak szybciej i lepiej. Zamieniamy ze sobą kilka słów, staram się jej utrzymać na kole. Potem wyprzedzić. Jednak na wyboistym i dziurawym zjeździe to ona pokazuje kto tu rządzi. Na swoim Specu jedzie z kosmiczna prędkością, mnie rzuca niemiłosiernie i nie jestem w stanie jechać tak szybko. Potem jeszcze przejazd przez rzekę, jeszcze szalona pogoń za zawodnikami i Magdą na asfalcie. Ale się nie udaje, oni przyjeżdżają przede mną 40 sekund szybciej. Tak, 40 sek i byłoby 9 miejsce w kategorii. A tak przyjeżdżam na 11 miejscu, 15 miejsce open. Jednak aż 20 minut straty do czołowego zawodnika jakim jest Maciej Dombrowski nie daje mi do końca spokoju. Czas jednak, 3:07 jest rewelacyjny. Miejsce również. To był udany start. Bez problemów technicznych, bez kraksy, bez zbyt dużej ilości błota. Jest dobrze, można by rzec że nawet bardzo dobrze jak na mnie. Jak na ilość przejechanych kilometrów w sezonie, jak na praktyczny brak przygotowania zimowego, jak na wiele innych czynników. Mogę sobie pogratulować, że w tak doborowym towarzystwie, udało mi się przejechać dystans GIGA na trudnym maratonie z serii Cyklokarpaty.pl...

Eska Fujifilm Bike Maraton #6 Kraków - nieprzespana noc + błoto = ...

Niedziela, 28 czerwca 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Eska Fujifilm Bike Maraton #6 Kraków - nieprzespana noc + błoto = ...

MINI 23 km, 01:02:43, 14/M2, 35 OPEN
Wyjątkowo najkrótszy dystans. Błoto dość spore. Straszny syf na sobie i rowerze. Zmęczony organizm po 3 tyg przerwie niejeżdżenia na rowerze i wesele dzień wcześniej. Ogólnie to rekreacyjnie i treningowo ;-)

Eska Fujifilm Bike Maraton #3 Zdzieszowice - tańcząc i upadając

Sobota, 23 maja 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Eska Fujifilm Bike Maraton #3 Zdzieszowice - tańcząc i upadając

MEGA 48 km, 02:04:08, 51/M2, 98 OPEN
To nie tak miało być - można by rzec - dziury w nogawkach, błoto na ubraniu i nadłamana kierownica karbonową mówią o wszystkim... Nastawiłem się zupełnie inaczej. Jednak pewną niemoc czułem już przed startem. Ta gorączka przedstartowa, późnopopłudniowy mocny trening w czwartek oraz źle dobrane opony dały znać o sobie.
W 4 osobowej grupie wybraliśmy się na maraton do miejscowości oddalonej o zaledwie 120 km od Wrocławia. Szybko tam dotarliśmy dzięki autostradzie, jednak poranna jazda na rowerze na koniec miasta do przyjemności nie należała. Byliśmy na miejscu już koło 8:30, dużo czasu. Powoli się zbierałem, tu grzebałem, tam przebierałem i wyciągałem. Gdy zbliżała się godzina zero, zaczęło być coraz bardziej nerwowo. Lider drużyny Agpol Team nas popędzał, a ja w rozsypce. Później się przebrałem, zebrałem i byłem gotowy do starcia z tą krótką, ale wymagająca trasą. Słowo klucz dzisiejszego dnia to - pogoda. Dzień wcześniej i w nocy sporo popadało, miało być trochę błota. Słowa Michała, że "na tych gumkach to będziesz pływał" były prorocze. Schwalbe Rocket Ron nie nadaje się kompletnie dla mnie. Nie umiem jeździć na tej oponie. Ale to za chwilę...
Chwila przed startem, przed wejściem do sektorów chciałem przetestować plastry na nos Breathe Right. Jednak źle przykleiłem, odkleił się. Drugi pomógł mi założyć kolega z Agpol, jednak ten odkleił się gdy byłem już w sektorze. Doczłapałem się o 10:40 na start, jak zwykle z końca stawki sektora. Ale nie ma się co martwić, długie odcinki asfaltu z początku powinny sporo rozciągnąć stawkę. I tak właśnie było. Czemu ja zawsze przed startem kilka razy latam siku - widać się denerwuję i za dużo wody piję. No i popiłem tego niebieskiego Izo Plusa, którym odbijało mi się ponad godzinę. Zamiast zrobić rozgrzewkę mocniejsza to ja sektorze siedziałem. Zaraz po starcie nie mogłem złapać odpowiedniego tempa, pulsometr się zawiesił, ciągle wskazywał 95HR, denerwowało mnie to próbowałem coś z tym zrobić, nadaremnie. Potem zaczął się asfaltowy podjazd, ja wyłączyłem pulsometr, na górę Św. Anny. Tutaj stawka się rozciągnęła. Mięśnie strasznie bolały, miałem dość, chciałem zejść z roweru, ból był okropny, piekło, paliło, szarpało - jednak w czwartek za późno mocny trening zrobiłem i moje nogi to jeszcze czuły. To był błąd. Jechałem dość daleko na początku. Potem znowu asfalt i pierwszy terenowy zjazd krótki, ale szybkie - jakiś dziadek wyprzeda mnie z prawej (!) strony, prawie zahacza o moją kierownicę, ja tracę równowagę, ale udaje się utrzymać. Ktoś się wywraca, wszyscy do górki z buta, ja też szybko, wskakuję na asfalcie rozpędzam się i jazda. Zjazd terenowy po błocie. Rower tańczył strasznie, a ja zamiast jechać, zacząłem hamować, bo przede mną widziałem tworzył się korek. No i tylne koło mi spadło w koleinę, przednie też i lot przez kierownicę. Za mną kilka osób się wywróciło momentalnie, nie pamiętam bym na maratonie kiedykolwiek taką kolizję spowodował. Efekt domina... Prawy róg się obrócił, ja cały w błocie, ale jadę dalej. Teraz zjazdy już asekuracyjnie, ale zaczął się podjazd. Dogonił mnie znany z poprzedniej edycji dla mnie zawodnik MTB Votum Team Wrocław - Jakub Chyliński. I tak się przywitał, i jechaliśmy już jakoś razem. Upadek wytrącił mnie z równowagi. Potem single track w lesie na błocie, na którym rower okropnie tańczył, zwłaszcza przednie koło. Rocket Ron wcale się nie trzymał, ta opona mnie nie słuchała. Nie potrafię na niej jeździć. Jestem słaby. Przeklinałem na nią strasznie, ale co zrobić, tak wybrałem. Nie chciałem się tylko wywrócić. Jechałem asekuracyjnie. Potem dużo odcinków do góry na których się gotowałem w podkoszulku, rękawkach i nogawkach (było wyjątkowo zimno), ale zaraz na płaskiej i otwartej przestrzeni momentalnie mocny wiatr chłodził wszystkich. Jechałem długi czas sam razem z zawodnikiem w charakterystycznej żółtej koszulce. Na zjeździe koło amifteatru pojechałem lewą zamiast prawą stroną, trafiłem na "sławne" schodki, jednak parę udało mi się ominąć, jazda była ostra w dół, dokręcałem sporo. Niewiele mi to jednak dało, podjazdy były ciężkie dla mnie. W pewnym momencie zauważyłem, że robimy pętlę, ten sam dojazd do autostrady, przejazd przez pola, potem mocno do góry, bufet po prawej i rozjazd MEGA/GIGA. Aż się zdziwiłem razem z Jakubem, pytam czy są pętle, osoby na bufecie potwierdzają, nie zabłądziłem uff. Jedziemy w dół. Ja na trawiastym zjeździe odjeżdżam dosyć szybko. Chcę się pozbyć "ogonu", ostry skręt w lewo na piasku i nagle łubudubu. Gleba. Kolejna. Piękny lot, zerwanie rogiem w kolano, lewa łydka mnie boli, jakiś skurcz mięśnia. Zbieram się po chwili, jednak w tym momencie wyprzedza mnie kilkanaście osób. Do tego jedzie traktor. Wszyscy hamują, zamieszanie, ktoś się mnie pyta czy żyję, pan z samochodu zaparkowanego niedaleko wybiega. Jakoś dochodzę do siebie, patrzę na rower. Chwytam prawy róg - o kurde, rusza się. No świetnie, w końcu złamałem kierownicę. Fragment 2 cm po prawej stronie Ritchey'a WCS Carbon się rusza. No tak, rogiem przywaliłem po raz kolejny i w końcu musiało się złamać. Więcej pęknięć nie ma, jadę do mety, gonię, nikogo nie ma. Mijam tylko jednego zawodnika, a tak to resztę sam. Już niedaleko, tak niedaleko mety musiałem się przewrócić. Za mocno chciałem te ostatnie 7 km od rozjazdu pojechać i tak wyszło. Chwila dekoncentracji i buba. Dojazd na metę, wielu osób nie widzę, może jednak nie jest tak źle? Nie mam ochoty rozmawiać, chwalę się złamaną kierownicą, glebami, przeklinam na Rocket Ron-a i szybko zmywam się z mety. Widzę Michała, wygrał MEGA. Włożył mi 22 minuty! A Paweł przyjechał przede mną aż 12 minut. Potem skorzystaliśmy z prysznica o których niewiele osób wiedziało, więc kolejek nie było. Potem wróciłem, stałem w dość długiej kolejce do jedzenia makaronu i do myjki, jakoś udało mi się załapać na dekorację MEGA, pogadaliśmy, pośmialiśmy i tak zleciało.
Z wyniku i startu jestem całkowicie niezadowolony. Upadki, tańczenie w błocie, do tego nadłamana kierownica... wszystko to popsuło mi całkowicie humor. Ale nie ma się co poddawać, w końcu nie było najgorzej. Plan minimum czyli setka w open na MEGA jest. Ale po ostatniej edycji miałem ambicję na znacznie więcej. Jak to mówią: "Apetyt rośnie w miarę jedzenia"...