Wpisy archiwalne w kategorii

maratony (XCM)

Dystans całkowity:2005.60 km (w terenie 2005.60 km; 100.00%)
Czas w ruchu:113:19
Średnia prędkość:17.02 km/h
Suma podjazdów:18521 m
Liczba aktywności:36
Średnio na aktywność:55.71 km i 3h 14m
Więcej statystyk

Eska Fujifilm Bike Maraton #2 Boguszów Gorce - ile to jest 5 km?

Sobota, 9 maja 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Eska Fujifilm Bike Maraton #2 Boguszów Gorce - ile to jest 5 km?

MEGA 55 km, 02:30:22, 32/M2, 60 OPEN
Kolejny maraton z tego cyklu co wcześniej startowałem. Szumnie nazywany górską edycją. Trasa moim zdaniem prosta, szybka, ale ilość podjazdów dała mi się we znaki. Na zjazdach bolały palce, nie wiem czy to od zbyt mocnego trzymania kierownicy czy też od złego ustawienia klamek i nadmiernego hamowania. Miejsce tak dobre, nie ukrywam że się cieszę, pewnie dlatego iż akademicka czołówka nie brała udziału w imprezie gdyż w tym samym czasie odbywały się AMP w Przesiece... Brakowało mi licznika, wyglądałem już tak od 01:50 ilości kilometrów do końca, jak zobaczyłem tabliczkę 5 km dopiero to dałem ostro dalej... pulsometr na zjeździe zwariował ze względu chyba na trzepoczącą koszulkę intersportu w której jechałem (225 HR MAX na zjeździe???)

Do Boguszowa dojechałem razem z Józkiem z teamu. Transport samochodem, pogoda zapowiadała się piękna. Kilka dni wcześniej krótki deszcz nie powinien jej zbytnio urozmaicić. Nie myliłem się. Start zaczął się trochę kłopotliwie, 2 sektor a ja na końcu. Ludzie nie chcieli się usuwać pod górkę, czułem na początku moc chciałem wyprzedzać, ale nie było miejsca. Potem to tylko jazda góra-dół-góra, w sumie niewiele pamiętam. Długi czas tasowałem się z zawodnikiem z MTB Votum Team Wrocław - Jakubem Chylińskim, a to on raz z przodu, a to ja. I tak do końca praktycznie. Miałem w pewnym momencie dość. Jak zobaczyłem podjazd - ściankę to skapitulowałem i końcówkę podszedłem bo stwierdziłem że tak będzie szybciej. Na zjazdach bałem się, że złapią mnie skurcze. W lesie było mi wyjątkowo zimno zwłaszcza w nogi, żałowałem że nie ubrałem nogawek. Kiedy minęło już prawie 2 godziny na pulsometrze, wypatrywałem tabliczki z ilością kilometrów do końca. Jednak jej nie było. Chwilę po ostatnim bufecie pojawiła się. Jest - tylko 5 km. Dawałem ostro, czułem że mam jeszcze sporo sił, w końcu to tylko 5 kilometrów. Ale jakich... ciągle do góry, zjazdy były niebezpieczne ze względu na dublowanie zawodników z dystansu MINI. Nie wiadomo jak oni się zachowają. Jedzie sobie taka grupka spokojnie, dwoma pasami ścieżki, zamiast się usunąć bo "ściganty" jadą to oni w najlepsze. I licz tu na wyrozumiałość... Kiedy dogoniłem kolegę z teamu, Mateusza wiedziałem już że jest dobrze. On startował z pierwszego sektora, więc miałem co najmniej 3 minutową przewagę nad nim. Zawodnik Votum-a wykorzystał wolną ścieżkę w korku pod górkę i mnie wyprzedził, nie udało mi się już go dogonić. Na jednym z ostatnich ciężkich podjazdów grupka kibiców stała w ciszy i skupieniu przyglądając się katordze zawodników, którzy wylewają siódme poty by wjechać do góry. Ja rzuciłem "Co tu tak cicho? Może byście jakąś muzykę włączyli" - wszyscy w śmiech. Trzeba było jakoś rozruszać to towarzystwo. Potem już tylko meta, wjazd i umieranie. Miałem dość, położyłem się na ziemi w słońcu, wypiłem wodę, zjadłem pomarańcze, banany a kolega z teamu Paweł skwitował mój "wczesny" przyjazd "o jak szybko". Tak, tyle że do niego straciłem ponad 8 minut, a do zwycięzcy prawie 20 więc kiepsko...
Ale z miejsca byłem bardzo zadowolony. Pierwszy raz udało mi się tak wysoko wskoczyć w ogólnopolskim maratonie, nieoficjalnie byłem 29 w kategorii. Jednak to mogło się zmienić, gdy jakiś zawodnik z sektora 2-go czy dalszych jechał szybciej ode mnie, ponieważ każdy sektor startował z 3-minutowym opóźnieniem, a w dodatku każdy ma indywidualnie mierzony czas. No i się zmieniło, z 3 dziesiątki wypadłem, trafiłem do czwartej. Ale i tak byłem zadowolony, mimo iż miałem świadomość tego, że dobre miejsce zawdzięczam nieobecności czołowych "akademickich" ścigantów, którzy w tym samym czasie wypruwali sobie żyły na Akademickich Mistrzostwach Polski w Przesiece...
Start zaliczam do udanych, sprzęt się sprawdził, zero laczków, świetna trakcja na niskim ciśnieniu, Rocket Ron z przodu nawet trzymał w zakrętach, ale zachowywał się dosyć nerwowo. Niestety nie miałem okazji przetestować go na mokrym, ale na sypkim i suchym dawał rady, jednak zauważalnie gorzej od Nobby Nic.
Teraz tylko zostaje szlifować formę, bić kilometry, których nie udało się zrobić w zimie i przygotowywać się do następnego startu. Pozdrower!

Eska Fujifilm Bike Maraton #1 Wrocław - tylko kurz i pył

Niedziela, 19 kwietnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Eska Fujifilm Bike Maraton #1 Wrocław - tylko kurz i pył

MEGA 59 km, 02:11:57, 55/M2, 107 OPEN
Pierwszy maraton w tym sezonie. Czas na sprawdzenie się na znajomej sobie trasie. Aż trudno uwierzyć że to minął już rok od ostatniego maratonu na tej trasie. Miało być lepiej w tym roku, postanowienia z września były mocne ale skończyło się na pobożnych życzeniach. Nie ma teamu - z dwóch opcji żadna nie wypaliła, dalej muszę sobie opłacać sam wpisowe mimo że mam wpisane "AZS PWR WROCŁAW". No tak, reprezentuję ten team, ale co z tego? Na razie prawie nic oprócz paru zniżek... Tak samo z zimowymi treningami - kilka razy basen, siłownia, kilka godzin na trenażerze - nic więcej, motywacja opadła jak cele się oddalały z powodów komplikacji teamowych. Wiedziałem, że bez wsparcia z zewnątrz nie będzie pieniędzy na ściganie się. No ale mniejsza już o to.

To był najszybszy maraton w jakim brałem do tej pory udział. Piękna pogoda, słońce, sucho jak pieprz od 2 tygodni bez deszczu. Trasę wcześniej dwukrotnie przejechałem treningowo (raz w odwrotnym kierunku - moim zdaniem dużo ciekawsza) więc była mi znana. Już od początku tempo było bardzo wysokie, noga podawała, z oddechem nie było problemów. Do tego mnóstwo kurzu i pyłu na polach co mi, alergikowi i astmatykowi, znacznie utrudniało oddychanie. Po paru kilometrach mnie zatkało. W sumie niewiele pamiętam z tego maratonu ze względu na tempo. To nie był maraton MTB. To było prawie jak szosowe kryterium w zwolnionym troszkę tempie. Blisko 30 km/h średnia zwycięzcy coś o tym mówi...
Na początku w lesie zyskałem trochę miejsc, ominąłem gruzy i kamienie ścieżką w lewo, nawet głośno mówiłem "dawajcie w lewo" ale mało kto mnie posłuchał przez co pewnie ktoś złapał gumę a i stracił sporo sił i czasu. Potem na podjeździe dogoniła mnie ekipa z Sikorski Team, na czerwonych ramach Sikorski. Tutaj osłabłem, dalej zjazdy, asekuracyjne. Mezcale 1.9 to jedna troszkę wąskie opony, do tego miałem dętki więc nie chciałem dobić, żeby kapcia nie złapać, a co ciekawe widziałem sporo osób które musiały zmieniać dętki...
Trasa bardzo szybka, niewiele mi w głowie utkwiło. Wkurzał mnie okropnie licznik, który błędnie wskazywał ilość kilometrów. I beepanie pulsometru, zapomniałem wyłączyć! Pierwszy bufet minąłem bez zatrzymania, na drugim dolałem wodę do bidonu, jeżdżę tylko na jednym więc kiedyś uzupełniać trzeba. Skonsumowanie żela energetycznego i jazda. Dzięki tabliczkom i wcześniejszemu objazdowi trasy wiedziałem ile do końca i ile sił mam jeszcze. Nie było tak jak rok temu nagłego odpływu energii. Dawałem do końca ile mogłem. Prowadziłem grupkę przez pola, biłem się pod wiatr, ktoś chciał uciec, wyprzedzić mnie, ale ja to zaraz kasowałem i nie dawałem się. Finisz był z zawodnikiem Votum Team, jednak ze względu na indywidualny pomiar czasu był on i tak przede mną na liście wyników.
Potem krótkie rozmowy ze znajomymi, paru tu spotkałem, m.in. tehana z light-bike forum, oczywiście trenera, który miał niezłego pecha i innych zawodników - kolegów.
Trasa nudna, szybka, płaska, bardzo łatwa. Maraton masowy, mnóstwo ludzi, organizacja na przyzwoitym poziomie. Mogłem sobie plecak zostawić, opisali, a przy odbiorze nawet nie było problemów, że coś zginęło ze środka.
Miejsce jak na początek sezonu przyzwoite, znacznie lepiej niż przed rokiem, ale tutaj nie było błota, mega błota i syfu, inaczej się jechało, na polach strasznie nierówno i tyłek wytrzepało, przydałby się full jednak...
Zobaczymy jak będzie następnym razem, w tym roku planuję jechać maratony z tego cyklu bo mam tu niewielką zniżkę oraz osoby z teamu jeżdżą to może z transportem nie będzie problemów. Jak mi nie będą z niczym kolidowały terminowo i będą pieniądze to pojadę. A teraz należy zabrać się do treningów...

Otwarte Mistrzostwa Dolnego Śląska w Maratonie MTB im. Artura Filipiaka (bikebrother.com) - poległ sprzęt, nie zawodnik

Niedziela, 24 sierpnia 2008 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Otwarte Mistrzostwa Dolnego Śląska w Maratonie MTB im. Artura Filipiaka (bikebrother.com) - poległ sprzęt, nie zawodnik

MEGA 64 km, 00:16:00 DEFEKT (DNF)
Niestety, mój pierwszy maraton który zakończył się totalną klapą. Na ok. 5 km urwałem przerzutkę, tzn. główną śrubę, która była aluminiowa. Na zawody specjalnie wcześniej przyjechałem do Wrocławia. Pogoda zapowiadał się dobra, jednak jak dotarliśmy do Zieleńca, przywitało nas 9 st. C oraz pochmurne niebo. Na godzinę przed startem zaczęło rzęsiście padać. Start został opóźniony o pół godziny, jednak spiker tego terminu nie dotrzymał. Pojawiłem się na końcu 250-osobowego peletonu startowego o 11:24, a tu nagle zaczęli odliczanie do startu. Z tego powodu nie udało mi się przedrzeć do przodu i już na początku musiałem mocno kombinować, by znaleźć swoje miejsce w szeregu. Niepotrzebnie założyłem kurteczkę Accent Aqua, pod która się zagotowałem, a okulary od dużej wilgotności powietrza mi całe zaparowały. Pierwszy podjazd pokonywałem cały czas z prawej, szybszej strony, co chwilę rzucając "droga". Tak tym zaaferowany nagle musiałem zakończyć swoją jazdę, bo...
Co do awarii to najprawdopodobniej na zjeździe w koło wszedł mi jakiś patyk, gdzie mocno dokręcałem i sporo maruderów wyprzedzałem i trach, koniec. Łańcuch się zaplątał w szprychy, przerzutka też no i kibel. Koniec zawodów jak dla mnie, a tak noga podawała, tak bardzo chciałem je ukończyć, ech, co za pech! Specjalnie przyjechałem wcześniej do Wrocławia, umówiłem się z p. D.Porosiem na wyjazd, tak mi zależało na tym maratonie...
Po urwaniu przerzutki postanowiłem poczekać, aż mi ktoś rzuci klucz imbusa 5 mm, bo akurat nie miałem, chciałem odkręcić linkę. Po dość długim czasie jeden z końcowych startujących zlitował się i podał klucz. Z przerzutki wypadła sprężyna główna, nie znalazłem jej... już martwiłem się o to jak to naprawić. Rozpiąłem łańcuch (później okazało się, że jest cały powyginany i nadaje się tylko do wyrzucenia -60 zł) i wrzuciłem do kieszonki, ściągnąłem zaparowane okularki i zmierzałem z buta na metę. Najpierw trasą w przeciwnym kierunku zjeżdżając na rowerze z góry, ale potem zawróciłem bo widziałem start ze stoku narciarskiego i zjechałem po stoku narciarskim (sic!), później schodziłem, bo jak wpadłem w takie rynny to myślałem że SID-a złamię, a tarcze to chyba zagotowałem... Przyszedłem na metę jako pierwszy, sędzie w biurze zawodów bez skrupułów wpisał DNF, potem siedziałem przemoczony i zziębnięty w biurze zawodów, bo nie miałem kluczy do samochodu. Było potwornie zimno, pogoda pod psem, padał deszcze i kicha. Ale nie byłem bardzo zły, że nie ukończyłem. Po prostu, takie jest życie, które ostatnio bardzo daje mi w kość...

[b]Cyklokarpaty.pl #6 Komańcza - mimo błota noga podawała[/b]

Sobota, 9 sierpnia 2008 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty.pl #6 Komańcza - mimo błota noga podawała

MEGA 35 km, 1:49:10, 28 OPEN, 19/ELITA
Kolejny maraton z cyklu Cyklokarpaty.pl. Dobre miejsce dystans MEGA (19 min straty do zwycięzcy, 10 min do najlepszego kolegi z teamu - Wilka). Wyprzedziłem Ziębę i Tomasza z teamu. Jechałem w nowym stroju i barwach rowery.rzeszow.pl Elektra ;-) Myślałem, że uda się przejechać pierwszy w tym roku suchy, nie-błotny i słoneczny maraton. Było jednak zgoła odmiennie, praktycznie tak samo jak rok temu, z tym że deszcz zaczął padać w czasie maratonu a nie od samego rana, no i w nocy nie lało... Do Komańczy przyjechaliśmy z ekpią dzień wcześniej w celu dobrego wyspania się i zrobienia lepszego wyniku następnego dnia...
Miało być 35 km, ale każdemu wyszło 32,5 km. Mi się w połowie trasy, gdzieś na 17 km zepsuł licznik. Widocznie liczne przeprawy przez wody mu nie służyły. Ta bezprzewodowa sigma BC1600 RDS co chwile gubi sygnał. Wcześniej jak jeździłem z nią we wrocławiu to nie miałem takich problemów, dziwne bardzo...
Noga mi wyjątkowo podawała na tym maratonie, świetnie mi się jechało. Od początku mocno goniłem czołówkę na asfalcie. Nobby Nic strasznie kleiły, ale prędkości rzędu 40-45 km nie były nadzwyczajne. Potem troszkę czołówka zwolniła, zrobiła się wielka masa ludzi na początku do której dołączyłem. Po początkowych 5 km asfaltu nagle trasa odbijałą w lewo w teren i do góry. Tutaj spotkałem koleżankę z teamu - Ewelinę. Pojechała przodem, nie zdąrzyła zmienić przełożenia i się zaklinowała, tym samym mnie zablokowała, ale to nic. Potem mnie za to przepraszała na dekoracji, w sumie nie ma za co - tam było wąsko i w sumie wszyscy tak jechali...
Poźniej mocno poszedłem do góry, czułem wyjątkową moc w nogach. Ciągle oglądałem się do tyłu czy nie wyprzedza mnie Wojtuś. Teraz mogę się przyznać, że moim głównym celem na tym maratonie było przyjechanie przed nim. Po jakimś czasie, dopiero na 10 km doszedł mnie kuzyn Wojtek, rzuciłem "Co tak słabo?" on odpowiedział, że tygodniowy obóz piwny mu nie służył ;-). Po chwili dogoniłem Masła, który siłował się z korbą i pytał czy mam imbusa 8. Niestety nie miałem. Jak się później okazało, w jego dziadowskim Truvativ-ie wyrobiło się gniazdo pedała i mu ciągle się wykręcał Crank... tym samym Michał nie ukończyl tego błotnego i deszczowego maratonu. Na 15 km zaczął padać deszcz. Jechałem po płaskim bardzo szybko, razem z jakimś bikerem z JasloBike. W sumie to on wykorzystywał tunel za mną. Potem się rozpadało na dobre, trzeba było mocno uważać, by nie zaliczyć gleby. Było mnóstwo przejazdów przez rzekę, po tych nieszczęśnych betonowych płytach, strasznie śliskich. Rok temu juz się na nich przewrociłem i poobdzierałem, więc teraz towarzyszył mi pewien uraz psychiczny. Ja tam zwalniałem, ludzie mnie wyprzedzali, ale potem ich prześcigałem. W sumie więcej osób na trasie znajomych nie spotkałem. Ostatnie 8 km było mordercze. Po podjeździe koło klasztoru zaczęło się chodzenie. Ja niestety w nowych butach SIDI nie zdążyłem zamontować kolców. Przez to źle mi się podchodziło, okropnie bolały mnie łydki. I później zaczęła się błotna rzeź niewiniątek. Jechać się nie dało, moje opony są już trochę zużyte a przede wszystkim - za szerokie! (na błotne warunki zalecane są 1.7-1.8). Dlatego sporo prowadziłem. Potem strasznie zaparowały mi okulary, kilka osób wyprzedziło mnie na potwornie śliskim zjeździe, kiedy ja chciałem schować zewnętrzne szkłą okularów do kieszonki. Dobrze, że w tym roku przeszedłem na tarczówki, bo nie wyobrażam sobie takiej jazdy na v-kach. Potem szybka jazda do mety, przejazd przez most, na końcu schodki. W ostatniej chwili się zatrzymałem i zbiegłem. W takich warunkach zjazd mógłby zakończyć się spektakularną glebą... Mocno pociągnąłem końcówkę, udało mi się jeszcze kogoś wyprzedzić. Na mecie nie czekał na mnie nikt znajomy, dziwne. Po chwili jednak zobaczyłem Roberta i Marzenkę. Gdy dowiedziałem się, że Wojtuś jeszcze nie przyjechał, mało nie posikałem się z radości ;-))). Gdyby nie trudne warunki atmosferyczne, zdecydowałbym się na jazdę GIGA, ponieważ jechało mi się dziś bardzo dobrze. Trochę wstyd, że nie pojechałem dalej, gdyż nasza teamowa koleżanka Ewelina powzięła się na długi dystans, drugie kółko. Chyba wiedziała, że będą ją czekać dobre nagrody, dlatego walczyła ;-). Kelly's który był organizatorem maratonu postarał się o bardzo dobre nagrody jak zwykle, dobrą atmosferę, gorące jedzenie, sprawne mycie wozem strażackim oraz sporą tombolę, mi jednak, wiecznemu pechowcowi, nie udało się nic wylosować...

Maraton ogólnie zaliczam do bardzo udanych. Nie było 3 miejsca w kat. jak rok temu (wtedy to niespodziewanie w kategori U-23 która była takie miejsce zająłem), ale była walka, krew pot i łzy. Brakowało mi wjazdu i zjazdu na Chryszczatą, było sporo za dużo podprowadzania, no i trasa trochę krótka jak na maraton, ale na dwa kółka brakowało mi odwagi...

[b]Cyklokarpaty.pl #3 Pruchnik - błotny

Niedziela, 6 lipca 2008 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty.pl #3 Pruchnik - błotny "rajd rekreacyjny"...

MINI 28 km, 1:51:10, 2 OPEN, 1/KAT
Po dość długiej przerwie nie jeżdżąc na rowerze wybrałem się ,zabierając ekipę rowery.rzeszów.pl, na maraton do Pruchnika. Wiedziałem, że będzie trasa MINI, jedno kółko, i tylko dlatego pojechałem. Dwóch nie byłbym w stanie przejechać, ponieważ trasa była bardzo ciężka... Szkoda, że organizatorzy tylko tak "brzydko" nazwali trasę MINI "rajdem rekreacyjnym" i miałem inny, pomarańczowy numer startowy. Za to wpisowe były tylko 5 zł, a nie 40 zł.
Kolejny maraton z cyklu Cyklokarpaty.pl. No i znowu błotny maraton. Trasę znałem sprzed roku. Dobrze że była kategoria "mini" jednak nazywała się ona niechlubnie dla mnie "rajd rekreacyjny". No i rekreacji nie było, po miesiącu niesiedzenia na rowerze dobrze, że choć to jedno okrążenie przejechałem. Błoto, błoto, las, góra, zjazd... ciężko było, oj ciężko. Start za mocno pojechałem, ale na podjeździe spotkałem kuzyna Wojtka oraz Tomka W. z teamu rowery.rzeszów.pl. Oni pojechali, ja zostałem i tak męczyłem tą trasę. Pierwsze 15 km to straszna katorga, do tego bardzo gorąco pod kaskiem, niepotrzebnie brałem całą bandamkę, lepiej było tylko jakąś chustkę założyć coby pot nie spływał po oczach. Myślałem chwilami, że zemdleję. Na podjeździe chłopaczek również z pomarańczowym numerem startowym pyta się mnie, "ile mam lat". Obawiał się o swoją kategorię 14-15 lat, ja niestety już za stary na takie fajerwerki. Więc mu ulżyło i pojechał, na zjeździe go dogoniłem. Właśnie fajne były zjazdy, techniki nie zapominałem, trochę pewnie tez brawury, ale sucho było przez pola to dawałem czadu i wyprzedzałem ludzi. Na podjazdach to oni mnie wyprzedzali... Pierwszy zjazd w lesie był bardzo śliski i niebezpieczny. Nobby Nic-i niewiele się trzymały i musiałem sporo zwalniać, tam gdzie rok temu podjeżdżałem, w tym roku trzeba było podprowadzać bo zbyt grząsko było. Do tego kolce w butach już krótkie i ciężko się wbijało. Jechałem w środku stawki, nawet wysoko, ale strasznie niedobrze mi było. Zbyt duży wysiłek dla mojego organizmu jak na tak długą przerwę. A dawałem z siebie wiele, bo puls ciągle w okolicach 190... Pamiętny zjazd po kamyczkach, ostry zakręt, gdzie rok temu prawie wyleciałem, teraz sporo hamowałem. I ścigałem gościa. Ten nie odpuszczał, jechać w zwykłej koszulce, powiewała mu ona na wszystkie strony, no i dopiero na asfalcie pod koniec na zakręcie go wyprzedziłem. Potem dogonił mnie na podjeździe... ech... Potem znowu do góry, dalej las, w lesie gadka z chłopakami dlaczego mam pomarańczowy numer startowy he he. Potem bufek na którym była gazowana woda, a wcześniej świetny długi zjazd szutrowy, na którym odstawiłem sporo osób, umiejętnie wszedłem w pierwszy zakręt i nie tracąc dużo mocni popedałowałem w dół nie używając hamulców. Nawet zapominałem o tym, że mogę gumę złapać... na szczęście obyło się bez przykrych niespodzianek. Później mijałem młode małżeństwo, które w niedzielnym ubiorze wyszło na spacer i dziwnie przyglądali się ubłoconym ludziom na rowerach, którzy wylewają z siebie siódme poty tylko po to, żeby jechać szybciej i dalej... Po kolejnym etapie zjazdowym przez łąkę, gdzie wytłukło niemiłosiernie, a palce u rąk odmówiły posłuszeństwa spotkałem Wojtusia który siłował się z łańcuchem i kasetą. Coś tam mówił, ja jechałem, on się zmobilizował i pojechał przede mną (no w sumie na tyle treningów a ja po miesiącu przerwy go dogoniłem...). Chwila zawahania na trasie, bo jakiś krzyżyk na drzewie, ale oznaczało to żeby tam nie jechać. Ogólnie trasa była świetnie oznakowana, w lesie cud-malina - sznurek snopowiązałki. Ale ostatni zjazd w błocie dał się we znaki, trochę sobie obiłem co nieco... bo rower uciekał, ale gleby nie było. No i potem dłuuugie podejście do góry między polami i okropny zjazd łąką. Ręce odmawiały posłuszeństwa. Ale wiedziałem że już niedaleko, że dam rady. Przejazd przez mostek nad wodą, wąsko było ale dałem rady jak wszyscy. I meta. Niestety nie byłem pierwszy... Ale w kat. "Rajd rekreacyjny" wygrałem. Co prawda jakiś gówniarz 15 letni mnie wyprzedził i dołożył mi 4 minuty no i wcale się nie dziwię, dobrze jechał, ale na zjazdach go wyprzedzałem. To nie wstyd. Cieszę się, że przejechałem jedno kółko i mogłem chociaż tak wziąć udział w tym maratonie.
Po maratonie były pokazy akcji antyterrorystów policyjnych, do tego komentator od nagród był porażkowy... kto go dał na taką imprezę. A była to impreza w ramach XIII Zlotu Rowerowego im. gen. Marka Papały. Tyle policji, że przynajmniej o rower bać się nie trzeba było ;-). Wojtuś i Masło nie ukończyli dystansu MEGA (zjechali po pierwszym kółku kilka minut przede mną), a Tomek przyjechał w połowie stawki. Tylko Robert z teamu rowery.rzeszów.pl Elektra spisał się jak zwykle świetnie i wygrał dystans GIGA w kat. Masters. Taki to już team... przynajmniej jeden porządny lider jest. Maraton zaliczam do udanych, piękna pogoda i malownicze widoki, a do tego wszystkiego trasę utrudniło błotko, będzie się pamiętać. Ja jednak nie chcę więcej jechać dystansu MINI, bo to wbrew moim założeniom...

[b]Cyklokarpaty #2 Krosno - maraton rowerowo-PIESZY[/b]

Sobota, 24 maja 2008 · Komentarze(3)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #2 Krosno - maraton rowerowo-PIESZY

GIGA 70 km, 3:38:06, 25 OPEN, 22/ELITA
Na maraton z lokalnej nowopowstałej podkarpackiej ligi zdecydowałem się spontanicznie. Wracając z Wrocławia do Rzeszowa, do domu na kilka dni przedłużonego weekendu wziąłem ze sobą rower (niestety, PKP jak to taka beznadziejna spółka, zamiast pociągu z przedziałem dla rowerów jak w rozkładzie było napisane, podstawiła… dwupiętrową osobówkę. Trochę się zdenerwowałem na to, ale wrzuciłem rower na siedzenie, przełożyłem go i tak przejechał 7-godzinną podróż…). Do Krosna dotarłem samochodem, zabierając ze sobą jeszcze M. oraz koksów z teamu Rowery.Rzeszów.Pl: Wojtka i Michała.
Największa bolączka maratonu – za dużo całkowicie nieprzejezdnych odcinków ze względu na tony błota w lesie i wysokie na pół metra koleiny oraz znaczne przekłamanie dystansu – zamiast 62 km było ich aż 70 km! A to znacznie mnie dobiło, brakowało mi już wody, na ostatnich, asfaltowych odcinkach. No i te niekończące się podjazdy, których w okolicach Krosna nie brakuje.
Na początku jechało mi się źle, zamuliło mnie, musiałem widocznie coś niepotrzebnie zjeść przed startem, było mi niedobrze (bardzo szybkie tempo, ok. 40 km/h po asfalcie w peletonie). Jechałem w środku stawki, widziałem tuż przed sobą kraksę jednego z zawodników, jak się później dowiedziałem był on z teamu Rowery.Rzeszow.Pl, ale nie poddał się, podniósł rower tylko z wyrwaną jedną szprychą i ukończył zawody na 2 miejscu w kat. master na dystansie GIGA. Od ok. 10 km zacząłem już jechać równym tempem, dobrze, ale kiedy dogoniła mnie Ewelina, postanowiłem trochę przyspieszyć. Zaraz jednak był rozjazd i chwila wahania się, ale nie, nie ustępuję – w końcu nie po to płaciłem AŻ 60 złotych, żeby pojechać jakieś krótkie i szybkie kryterium uliczne, bo taki był niestety dystans MEGA (34 km – zrobiło się chłopakom 40 km). Kto to widział, żeby na zjeździe był „bufet” z wodą, nie złapałem nic, ale nie było to potrzebne.
No i jazda w las, widać już było co się święci. Błoto tak śliskie, że moje niezawodne do tej pory opony Nobby Nic 2.1 się… ślizgały. Jakkolwiek dociążałem tylne koło, tak mocno ono buksowało i bardzo ciężko się jechało. Dogoniło mnie sporo zawodników, nie jęczeli, nie poddawali się, tylko skakali w błotnej breji od jednego końca koleiny do drugiego. I tak przez niezliczoną ilość kilometrów. Część podjazdów zamieniła się w podejścia, zjazd praktycznie wszystkie zjeżdżałem na rowerze. Tutaj nieocenione okazały się hamulce tarczowe, hamowały wyśmienicie, a odpowietrzony tył przez Sz. P. Larego działał bardzo dobrze. W miejscach gdzie były wykrzykniki, zjazdy stawały się trudniejsze, rozsypane kamienie na górze koleiny znacznie utrudniały przejazd, ale nie ma rzeczy niemożliwych. W lasach jechałem albo sam, albo miałem jakiś cel przed sobą który znikał, albo tasowałem się z zawodnikiem na niebieskim Treku 4400 w czarno-żółtej koszulce Scotta, pamiętałem go z poprzednich edycji Przemyśla, też razem jechaliśmy. Tutaj do czasu, ponieważ jego v-ki albo brak techniki spowodowały małą glebę na zjeździe, słyszałem za sobą tylko „ał…” i tyle go widziałem. Nie wyprzedzał mnie. Potem po kolejnych odcinkach pociągniętych „z buta” wymyśliłem na siebie, cieniaka strasznego, nowe określenie: górski turysta rowerowy z zacięciem sportowym. Bo gdzie mi do tych koksów, którzy trasę 70 km pokonują w niecałe 3 godziny, albo nawet do moich kumpli, których widziałem tylko przez 3 minuty po starcie. On pogrzali na dystans MEGA i jechali praktycznie cały czas ze średnią powyżej 30 km/h w peletonie. A o trudności tamtej trasy może świadczyć to, że zawodnik które zajął drugie miejsce przejechał ją na oponach IRC Smoothie 1.25…
Ale wracając do moich przygód. Po kolejny próbach wsiadania i zsiadania z roweru, bardzo kiepsko mi to wychodziło, nie potrafię w biegu ładnie i płynnie, do tego bloki mi się zapchały i prawy buty się wpiąć nie chciał, zwątpiłem już w to wszystko. „Człowiek człowiekowi zgotował taki los” i jeszcze się za to płaciło. Rower nawet nie wyglądał tak strasznie owalony błotem, jak na pamiętnej Komańczy z zeszłego roku, ale najbardziej denerwowało mnie to, że nie dało się wszystkiego przejechać, że większość odcinków w lesie pokonywało się z buta po tych kałużach. Przejście przez rzeczkę też było ciekawe, a tam był umiejscowiony fotograf, ale mi zdjęcie nieostre zrobił… zimno potem w nogi było do samego końca trasy.

Jak już wyjechało się z lasu, to trafiło się na asfalt. I tak tym asfaltem jechało się pewnie i z 20 km. Trasa była świetnie oznakowana do czasu. Raz zgubiłem się w lesie z kolegą z Treka, bo zabrakło strzałki w dół, że po wyjeździe z lasu trzeba jechać kostką w dół. Ale jakoś wpadliśmy na to. A potem już pod koniec, gdzie człowiek był bardzo zmęczony, pojechałem w dół koło kapliczki, a z góry macha do mnie jakiś człowiek, żebym zawrócił. I tym sposobem jedna osoba mnie wyprzedziła i nie udało mi się już jej dogonić. Idiotycznym pomysłem było również poprowadzenie trasy maratonu po drodze powiatowej nr 991, wśród samochodów i tirów, dobrze ze policja ułatwiała włączanie się do ruchu, ale jakoś dziwnie się czułem wśród samochodów na odcinku 2-kilometrowym, do tego ciężarówka zatrzymała się na środku i ja również, bo skręcało w prawo na parking… potem był bufet w Korczynie na rynku, tutaj wyminąłem 3 osoby które przy nim stały, jak się później okazało to był zły pomysł. Przede mną ciągnął się kilkukilometrowy stromy podjazd asfaltowy. Do tego łańcuch strzelał niemiłosiernie, młynek nie działała (na mecie dowiedziałem się, że rozkręciły mi się koronki w korbie ech…) a i sztyca (nowy WCS Carbon którego dopiero co zamontowałem) zaczęła mi się zsuwać i łapały mnie mini-skurcze ze względu na za niskie siodełko. Więc jechałem albo na stojąco modląc się żeby łańcuch nie strzelił, albo prowadziłem, bo chciałem ukończyć te zawody. Więcej mnie sprzęt nie zawiódł. Tutaj pojawiło się słoneczko, zaczęło mocno przygrzewać. Ja ubrany w koszulkę z krótki rękawkiem pod spodem, na to bluza biemme z długiem i nogawki, zacząłem się gotować. Było mi naprawdę gorąco, ale do przeżycia. Prognozy pogody w ogóle się nie sprawdziły, miało być zimno i deszczowo, a było znośnie i ciepło. Nawet organizatorów do zaskoczyło, ponieważ nie przygotowali żadnych imprez towarzyszących dla kibiców...
Na górze był punkt kontrolny nr VI, dawali wodę, łyk wziąłem, reszta polała się na napęd i jakoś jechałem dalej i dalej. Tutaj dogonił mnie kolega na czerwono-białym Boplighcie, którego to wyprzedziłem w lesie, bo w błocie nie mógł jechać gdyż zaciągało mu łańcuch. I tak tasowaliśmy się dość długo razem, ja na zjazdach przed nim, on na podjazdach przede mną, na równej trochę w jego cieniu, za co się oburzał. Potem na podjeździe mi odskoczył, mnie nogi bolały niemiłosiernie. A był to już 62 km, a gdzie ta meta? Nawet znaku Krosno nie ma. No i ostatnie 8 km w spazmach bólu jechałem, znowu podjazd, jest widzę jakiś bikerów, padają, padli, wyprzedzam ich, jeszcze troszeczkę, jeszcze policja za mostem, już widać stadion, już chcę na metę w lewo, a tu każą w prawo, jeszcze jedną rundę honorową po bieżni wokół boiska zrobić, jadę, padam, ledwo wchodzę w zakręt i utrzymuję kierownicę, spiker mówi moje nazwisko, wymienia team „Rowery.Rzeszow.Pl” i meta. Czas 3:38. 70 km na liczniku. Miejsce odległe. Tragedia. Sprzęt w błocie, ja nawet nie tak strasznie. Wojtek podbiega, coś tam mówi, do mnie niewiele dociera. Jest i M. Całe szczęście, żyję, padam na chodnik, umieram. Mam dość. Dość roweru. Dość maratonu. Dość zawodów. Dość ścigania się. Do czasu….
[teren wpisałem 70 km, mimo że było bardzo dużo asfaltu, ale za to po sporych górkach...]

[b]Mio Fujifilm Bike Maraton #1 Wrocław - błoto, dużo błota, ... [/b]

Niedziela, 20 kwietnia 2008 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Mio Fujifilm Bike Maraton #1 Wrocław - błoto, dużo błota, ...

MEGA 56 km, 2:47:51, 159 OPEN, 79/M2
Pierwszy maraton w tym sezonie. I pewnie ostatni...
Po przeprowadzce związanej z rozpoczęciem studiów we Wrocławiu na Politechnice nie mogłem przepuścić okazji, by wystartować w maratonie, który odbywa się w mieście w którym mieszkam...
Przez ostatnie kilka dni nieźle lało, tak więc wszyscy mieli mocno w pamięci BM2006, kiedy to błoto było masakryczne. Tegoroczne wcale nie było gorsze, ja mam po poprzednim sezonie błotnym już dość takich startów, ale nie odpuściłem. Mimo niewielu kilometrów w tym sezonie (500) i całkowitego braku przygotowania w zimie postanowiłem wystartować. Do tego nowy sprzęt przeszedł chrzest bojowy - w końcu dorobiłem się tarczówek, o których tak marzyłem w Komańczy... Niestety, są to tylko stare Formule B4 SL, ale za to ultralekkie! (waga komplet 600 g!). No i na koła już nie starczyło kasy, wybór padł na firmowe, całkowita nowość na ten sezon, najniższy model Fulcrum Red Metal 5 (niestety, te są już przyciężkawe... - 1886 g bez zacisków no i czerwone ech).

[c.d.n.]

[b]MTB Marathon Kraków - totalne fiasko[/b]

Niedziela, 26 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
MTB Marathon Kraków - totalne fiasko

MEGA 56 km, 3:40:11, 194 OPEN, 96/M2
Po danych z pulsometru widać że jechałem na maxa. Do momentu złapania kapcia, czyli na 21-22 km przy podjeździe dobiłem tył i flak. Potem przy wymianie i wkurzaniu się że za mało ciśnienia nabiłem, urwałem zawór presta i musiałem na gwałt błagać o dętkę od którego z zawodników. Po 100 osobach pożyczył mi młody, niestety nie pamiętam numeru. Potem szybkie nadrabianie, facet z pompką stacjonarną i zgon 15 km przed metą. strasznie słabe miejsce, nieudany kompletnie start, jakoś nie mogę wyczuć własnego organizmu...

[b]Kelly's Tour Komańcza MTB maraton - mega błoto[/b]

Sobota, 18 sierpnia 2007 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Kelly's Tour Komańcza MTB maraton - mega błoto
MEGA: 43 km, 3:00:40 , 10 OPEN, 3/M2
To był chyba najbardziej ekstremalny, najtrudniejszy i najbardziej błotny maraton MTB na jakim w życiu pojechałem. I to ledwo co pojechałem...
Już blisko 3 w nocy, a mi się nie chce tak bardzo spać, mimo iż spędziłem dziś kilka godzin za kółkiem oraz 8 godzin w pracy do północy. Ale wracając do maratonu… noc nie była zbyt dobra, prawie w ogóle nie spałem, tylko wsłuchiwałem się w deszcz, który przygotowywał trasę na sobotni maraton. Spanie w miłym towarzystwie, w domku – pokoje gościnne w Komańczy, na piętrze, po schodkach które bardziej przypominały drabinę. I tak rano koło 7 podjąłem decyzję że nie jadę, że nie mam ochoty po raz kolejny taplać się w błocie, męczyć, katować sprzęt, smarować się. Znowu psioczyłem na siebie, że do tej pory nie mam hamulców tarczowych, które w takich warunkach na pewno znacznie lepiej by się sprawdziły. Ale czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach jeździ na rowerze w taką pogodę? Więc rano, o 9.30 mimowolnie ubrałem się w ciuchy rowerowe, bluzę biemme z długim rękawem i pojechałem z M. na start, w sumie niedaleko. Rower w bagażniku, nie-złożony, nie-posmarowany. I dowiaduję się, ze pozostała ekipa z rowery.rzeszów.pl która tu przyjechała na rowerach w środę startuje! No nie… jak oni jadą, nawet W. i jak zobaczyłem kobietę że jedzie to stwierdziłem – skoro tu już jestem i tyle się nastawiałem na ten maraton to jadę cokolwiek by się działo. Padała lekka mżawka, do tego bardzo duża wilgotność i zimno, 12-13 stopni. Rzuciłem się do zapisów w ostatniej chwili, jeszcze los mi podpowiadał żeby nie jechać, bo zabrakło numerków. Poszedłem szybko do samochodu, ubrałem nogawki, zdjąłem pulsometr (szkoda było brać na takie błocko), nalałem wody do 2 bidonów (po co aż tyle skoro i tak lało z góry heh), zabrałem 2 koksy weidera, które chyba i tak nic nie dają, ale nic lepszego w ostatniej chwili nie kupiłem. W ogóle ten wyjazd do Komańczy to taki na „łapu-capu” był. Zbierałem się pół dnia, wyjechałem przed 18, zamiast o 16, do tego w niepełnym składzie, ale za to luźniej było. No więc w piątek już byłem na miejscu, odwiedziłem chłopaków w ich tragicznym domku, w schronisku PTTK w Komańczy, przed klasztorem. Ja miałem zarezerwowany pokój, więc po 20 pojechałem szukać. Dobrze, że gospodyni nam trzymała ten nocleg, trochę późno do niej zadzwoniłem ale udało się. Przytulny domek, troszkę stary ale nic, tylko te tragiczne schody. W każdym bądź razie wtedy o maratonie zapomniałem..
Więc wracając do startu. Bez rozgrzewki, w sumie w dobrym nastroju pośród pozostałej 75-osobowej ekipy wariatów, którzy wiedzieli w co się pakują, kilka minut po 10 wystartowaliśmy. Trasę znałem tylko z mapy i z tego objazdu kilka tygodni temu, więc było mi zapewne łatwiej. Pociąłem od początku dosyć szybko, kilka dni treningów na szosie dało rezultaty, bo pojechałem po zniszczonym asfalcie twardo i szybko i znalazłem swoje miejsce w szeregu. Jednak zaraz wyprzedzony zostałem na zjazdach, chciałem już na początku „do mamy”, bo po tej trawie jechało się jak po torze bobslejowym. Zjeżdżałem bardzo asekuracyjnie, ledwo ledwo, wyprzedziło mnie sporo osób. Potem jazda między głębokimi kałużami, w końcu utknąłem powyżej piasty.. ciężko rower wyciągnąć, bo zasysa. Już było mnóstwo błota na twarzy, na rowerze, wszędzie. Do tego mokro w butach i bardzo zimno. Okulary strasznie parowały, nic prawie nie było widać, więc co chwile je ściągałem, ale to później. Na początku się męczyłem. Potem najgorsze etapy, czyli trasa wyznaczona przez środek pola, grzbietami, do górki. Ciąłem ze środkowej tarczy, bo się nie chciało na najmniejszą zmienić, wyprzedziłem sporo osób. Doszedłem Ziembolfa, i on się mnie uczepił i tak grzaliśmy. Potem oczywiście na zjazdach zostałem i zaczęły się niezliczone przejazdy przez rzeczki, ale ten przez RZEKĘ mnie rozwalił. Po deszczach poziom wody był… po całe koła. Widziałem jak facet przede mną pojechał i ludzi, którzy mieli otwarte gęby z wrażenia. No to wrzuciłem na blat, żeby twardo było i jechałem… UDAŁO SIĘ PRZEJECHAĆ. Z wrażenia krzyczałem, ale dalej dopiero się zaczynało… tutaj tryb „zombie” czyli jazda na pałę i tyle. Bufety po drodze – tylko woda w kubeczkach brałem w locie i jazda. Na szutrze znajomym już z poprzedniego wypadku wyprzedziłem koło 10 osób jak naliczyłem. Po prostu ciąłem cały czas na blacie, dobrze mi się wtedy jechało, ale nie myślałem o niczym, że by się nie załamywać. No bo po co myśleć, że wygląda się jak błotna masa, buty mokre, stopy przemarznięte, ręce odpadają, oczy pieką, bluza ciężka od wody i błota na plecach i tyłku, a sprzęt coraz bardziej skatowany. Potem podjazd na Chryszczatą, wjazd na rzeź niewiniątek. Tutaj byłem jak fotograf powiedział „29” czyli całkiem nieźle, jak na to, że ja nienawidzę jeździć w takich warunkach. Parę osób zapewne na giga pojedzie (druga pętla, już dla zabijaków… pojechało całe 5 osób! W tym 3 z Kelly’s Team), zaraz dojechałem do Ziembolfa i Miśka. Nobby Nic-i trzymały świetnie, dobrze że spuściłem trochę powietrza przed startem. Udało się bez kapci, do tego sporo wyjeżdżałem, ale też podchodziłem. Kolce już krótki się zrobiły, ale coś tam trzymały. Oni mi na zjazdach uciekali, ja ich na podjazdach goniłem. Na szczycie wyminąłem, ale poczekałem dalej, bo nie chciałem zwalniać samobójców… No i tutaj… mokre kamienie, poprzeczne korzenie, duża prędkość, ale jechałem, czasami prawie się toczyłem, ale jakieś tam umiejętności mam i… przed samymi jeziorkami Duszatyńskimi dogoniłem Ziembolfa, który nie ukrywał zdziwienia. Co ciekawe, kilka tygodni temu nie zjechałem całości, w jednym miejscu sprowadzałem, a na maratonie zjechałem/zsunąłem się i dałem nawet rady. Potem bieg z rowerem, lekki rower rulez! Troszeczkę na skrót, za Miśkiem i Ziembolfem, potem wzdłuż jeziorek i wjazd na znane błocko. Założyłem okulary, straciłem Wojtka z pola widzenia i jazda. Nikogo przede mną, nikogo za mną, a jak nie mam „targetu” to nie jade na maxa. I tutaj popełniłem błąd, bo jechałem bokiem i musiałem uważać na korzenie, zamiast środkiem wąwozem taplać się w błocie i modlić, aby przednie koło nie uciekło. Raz uciekło to była mała gleba, trochę się przejechałem na błocie, ale szybko wstałem. Tutaj sporo straciłem czasu, jeszcze schodziłem bo wjechałem na taki zjazd że był drop pół-metrowy. Potem utopiłem rower po kierownice i zanurkowałem w błotnym jeziorku. Masakra, dogonili mnie… a ja się uwaliłem w kolano. Ale wyciągnąłem rower, SID zabulgotał, ja zajęczałem i blat i dawaj. Są „targety” to jedziemy, szuter już niedaleko. Tutaj był taki jeden osobnik, kretyn, dre się lewa wolna, bo na płaskim wąsko w wąwozie a nie usuwa się. Kretyn ten miał słuchawki dokanałowe w uszach i tak jechał. Porażka.. potem na asfalcie, przez tory uważałem żeby nie wyglebić, bo tak mokro i ślisko że hej. I tutaj pociąłem mocno na blacie 27-30km/h, wyprzedziłem sporo osób i tak już dowiozłem praktycznie miejsce do mety. Z tym że końcówka mnie załamała. Patrzę
40 km, a ma być 43 a tu skręt w prawo w dół, po zjeździe. Wykrzykuję „ja chcę do domu”, strażacy pilnujący się śmieją i potem z buta. Tutaj widzę żółtego Look-a Martina, który miał robić zdjęcia, robił na podjeździe, wyczołguję się, pytam czy nie widział Ziembolfa, a on był przede mną 15 m! Już go gonię, ale źle stanąłem, prawie skurcz, zatrzymałem się i… już go nie widziałęm. Dalej już asfalcie między domami, mokro i slisko, jeden błąd popełniłem. Wystawiłem nogę przy skręcie zamiast się złożyć. Zarzuciło mnie i o mało co się nie wywaliłem. Patrzę, a tu facet mnie dogania, i przegania, to ja za nim 40 km/h, opony kleją strasznie, ale tunel jest i atakuję. Coś rzuca do mnie „nie byłeś na BikeChallenge w tym roku?” – odpowiadam negatywnie (szkoda że nie byłem…) i uciekam. Ostry finisz do mety i jest! 43 km 300 m. 3.00.40. Świetnie III miejsce w kategorii M2, bo tu super podział na kategorie jest. O miejscu dowiedziałem się znacznie później, całkowicie zaskoczony, bo na nic nie liczyłem. Przyjechaliśmy z Miśkiem, Ziembolfem i ja w sumie równiutko, różnice paronastosekundowe, więc na maratonie żadne. Krótka wymiana wrażeń, pokazanie maseczek błotnych, skatowanych rowerów, sesja foto i ja pojechałem do domku, bo mi się strasznie zimno zrobiło. Szczękałem aż z tego. Błota strasznie dużo, jakoś się oporządziłem i umyłem. Potem pojechałem z M. na obiadek, potem do sklepu, a potem na dekorację, która miala być o 17. Wcześniej popatrzyłem na finisz M.Bieniasza, który przejechał dystans GIGA, prze ciul… ale to roboty, zawodnicy masakratorzy. No i byłem tutaj przed 17 tuż, nagrody z tomboli już losowali, jak się okazało Wilku wygrał fajną pompkę a Ziembolf zestaw narzędziowy wow. Ja nic, bo… nie zdałem numerka! He He, ale mam „pamiątkę” Za to zaskoczony dowiedziałem się, że zająłem III miejsce w kategorii, tuż za Ziembolfem i że będą nagrody i dyplomy. Ale jakie nagrody! Pierwszy raz w życiu dostałem kasę (całe 80 zł) za start w maratonie i miejsce na podium, do tego spodenki Kelly’s Pro Race (wartości 149 zł), Ziembolf miał 100 zł oraz bluzę Kelly’s. Świetny sponsor, kameralna impreza, ale dużo lepsza od Pruchnika, do tego nie spodziewałem się że tak dobrze będzie, no ale pogoda wszystko popsuła. Może i dobrze że taka była, bardzo mała konkurencja przynajmniej była He He. Więc uradowany wróciłem obolały z maratonu najpierw do nich do domku, do schroniska, a potem do siebie, na pokój. Strasznie zimno było, ale wieczór był już miły… Zmęczenie mnie dopadło niesamowite, do tego bolące kolano ponieważ sobie je obiłem o kierownicę przy upadku do błota i rozciąłem.. ale to nic, przejdzie. Więc kolejne extreme za mną, ciekawe ile jeszcze tak można…

[b]MTB Marathon Krynica Zdrój - i błoto raz jeszcze[/b]

Sobota, 7 lipca 2007 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
MTB Marathon Krynica Zdrój - i błoto raz jeszcze

MEGA 50 km, 4:05:02, 90 OPEN, 55/M2
Piekielnie trudna trasa, świetny wynik, chwile zwątpienia, wysuszony i jazgoczący łańcuch po kilkunastu przejazdach przez rzeczki, bardzo dużo błota, ultra-trudne zjazdy, mnóstwo defektów sprzętowych na trasie u innych zawodników, świetnie trzymające Schwalbe Nobby Nic 2.1, podejście pod ścianę płaczu bez kolców w butach byłoby niemożliwe, prawdziwi twardziele ukończyli GIGA... to tak w kilku słowach.