Cyklokarpaty #9 Strzyżów - w błotku do przodu

Niedziela, 9 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #9 Strzyżów - w błotku do przodu

MEGA 49 km, 02:42:40, 8/M2, 16 OPEN

To już przedostatnia edycja z cyklu maratonów rowerowych Cyklokarpaty.pl. Czołówka walczy o dobre miejsce w klasyfikacji genralnej, a miasto-organizator stara się jak może by wypaść jak najlepiej. O Strzyżowie było głośno w rowerowym światku już w tym roku - stąd startował jeden z etapów „Tour de Pologne”.
Tym razem ten cykl zagościł do Strzyżowa, który nieoczekiwanie stał się organizatorem zawodów w cyklu. Mimo, że miasto położone dość blisko Rzeszowa (ok. 35 km) to nie udało mi się niestety objechać tej trasy wcześniej. Ogólnie szlaki pogórza Strzyżowsko-Dynowskiego są mi mało znane. W przeciwieństwie do moich kuzynów, Łukasza i Wojtka, którzy aktywnie zaangażowali się w organizację tej edycji i wytyczyli trasę maratonu. Znając ich oraz śledząc poczynania które starali, można było spodziewać się ekstremalnej, brudnej, ciężkiej trasy. I taka właśnie była - błotna, miejscami rzeź, a w dodatku interwałowa i długa.
Na początku długa kolejka do rejestracji, na szczęście miłe panie sprawnie koordynowały zapisami. Ładny numer startowy, mocowanie do kierownicy, wcieranie olejków startowych w łydki, ostatnie poprawki przed startem i… niemiłe rozczarowanie. Opóźnienie startu o ok. 15 min (podobno przez koniec mszy w pobliskim kościele i wielki tłum ludzi…) spowodowało pewną nerwowość wśród zawodników, a było ich wyjątkowo dużo (blisko 300). No i nastąpił start. Najpierw długa runda honorowa, asfaltem po ruchliwej drodze do Godowej. Prowadziła policja, a za nią rzesza kolarzy. Jako, że stałem na końcu stawki, miałem utrudnioną sprawę i musiałem sporo przedzierać się do przodu pośród ludzi, którzy ze ściganiem się mieli niewiele wspólnego… Po jakimś czasie udało się dobić do czuba, tutaj niemiłe niespodzianki w postaci gwałtownego hamowania i wyprzedzania się na milimetry, ale taki już urok imprez masowych… Później ostro w prawo i podjazd. Jakoś tak wolno stawka szła, wiedząc, że będzie wąsko znowu musiałem, podobnie jak w Komańczy, użyć głosu i przeciskać się do przodu. Jednak ludzie nie chcieli się usuwać o dziwo, buractwa nie brakowała i na prośbę o „lewa wolna” lub „lewa jedzie” niektórzy w ogóle nie reagowali, a inni wręcz agresywnie się zwracali „po co tak szybko?”. No właśnie, po co? Ano, żeby być dalej, szybciej i lepiej… Zaczęła się ścianka, mozolna wspinaczka stała się po chwili nieopłacalna. Podjazd pod bufet zamienił się w moim przypadku w podejście. Na szczęście kolce w butach się przydały i zadziałały całkiem nieźle. Może i dało się podjechać, ale szybciej było wyjść a poza tym nikogo podjeżdżającego nie widziałem, więc brakowało mobilizacji.
Dalej samotna jazda w lesie, po bagnach, błocie i trawskach. Jakoś wszystkich zgubiłem. Po chwili jednak dogania mnie znajomy zawodnik Jasło bike. I po chwili mnie wyprzedza, jakoś na zjeździe szaleje, przeszarżowuje miejscami, spotykamy się. Najtrudniejszy odcinek, zjazd po mokrych kamieniach, rzuca rower, spycha do rowu, ciężko manewrować. Fotograf ostrzega o niebezpiecznym miejscu. Nie ma jednak czasu na chwilę zawahania. Trzeba jechać szybko i nie myśleć o tym, wypadam na asfalt, ostro w prawo i ciągniemy. Chłopak z Jasło bike czeka na mnie, podpina się na moje koło i go ciągnę, wymieniamy parę słów nawet w międzyczasie. Po chwili rozpoczyna się dłuższy, szutrowy podjazd. Tutaj też się tasujemy, do lasu jednak oj wjeżdża pierwszy. Bardzo szybki i niebezpieczny zjazd wzdłuż rowu, hamulcom daję nieźle popalić, miejscami jedzie się na kreskę obok taśm ostrzegających. Przejazd przez rzeczkę (nawet w Strzyżowie znalazł się taki element) i mozolne wspinanie się pod górę, w trawskach i w upale. Znajomy zawodnik ucieka mi. Jadę sam, brakuje motywacji do mocniejszego kręcenia. Jednak chwila wytchnienia na asfalcie i bardzo szybkim zjeździe oraz ukazujący się w tle mocny podjazd zachęca do naciskania na korby. I znowu wjazd w teren, kolejny podjazd, kolejne nierówności. Popełniam mały błąd ktoś dogania mnie z tyłu, usuwam mu się, ale zawodnik jest słaby i zaraz na podjeździe go wyprzedzam. Na bufecie widzę dziewczynę Łukasza, pozdrawiam ja, a ta w zamieszaniu daje mi tylko kubeczek z wodą zamiast butelki. Jazda dalej, długa prosta i podjazd pod las. W końcu widać jakiś ludzi, zawodników, nie sądziłem, że jestem na czubie, dziwiłem się gdzie się podziali inni. Na szczęście kilka osób dogoniłem, udało się wyprzedzić na podjeździe. Na zjeździe w lesie chwilę tasuję się z jakimś dziwnym zawodnikiem, próbuje mnie wyprzedzać, przyspieszam a on się wydziera żebym mu zrobił miejsce. No spokojnie, jak taki zjazdowiec to niech jedzie szybciej. Później łykam go na kolejnym podjeździe, ów „turysta” zrobił sobie przerwę przed nim… Dziwny typ. Problemy sprzętowe zaczęły mnie nękać, nie mogę jechać na młynku, zaciąga mi łańcuch przez tony błota które się pojawiły wcześniej. Trzeba z buta dawać. I tak jadę przez ostępy leśne, po mokradłach. I modlę się by nie wpaść w te duże kałuże. Przeważnie jadę sam, nikt mnie nie wyprzedza, ani ja też nikogo nie doganiam niestety. Taka jazda staje się długa i monotonna. Brakuje mi licznika, nawet nie wiem na którym kilometrze trasy jestem. I tak po jakimś czasie udało się doczłapać do bufetu. Już długo brakowało mi wody, na szczęście łapię się na pełny bidon i butelkę. Dawno nie pamiętam tak długiego postoju na bufecie. Z późniejszych relacji zawodników dowiedziałem się, że później zabrakło wody na bufecie. Wielki minus dla organizatora…
Ostatnie kilometry to podjazdy, jak zwykle na tej trasie. I w pewnym momencie zjazd i piękna panorama na Strzyżów, aż warto było się zatrzymać, szkoda że tego nie uczyniłem, no ale w końcu jest to wyścig… Tutaj jeszcze czekał mnie podjazd, krótki ale treściwy. I skurcz. W udzie. Poczułem coś, czego nie powinienem poczuć. Musiałem się zatrzymać i dać się wyprzedzić jednemu zawodnikowi. Po chwili powoli byłem gotowy kontynuować jazdę. Na szczęście czekał mnie długi zjazd. Już w mieście, już wiem że nie daleko, ale na kole siedzi mi 2 zawodników. Przyspieszam, gubię jednego, drugi dalej siedzi. Przed samą metą postanawia mnie wyprzedzić, ja jednak nie daję za wygraną i do samego zakrętu trzymam go. Wjazd w wąską metalową bramkę, skok, jest dość niebezpiecznie ale walczę. I jestem przed nim udało się. Dobre miejsce, jak się okazało najlepsze dotychczas w sezonie. 8 w kategorii, z tym że sporo straciłem do swojego kuzyna Wojtka który przyjechał 2-gi. Kilka słów wymienianych na gorąco na mecie, butelka wody i koniec emocji. Już po wszystkim…
Jednak późniejsza dekoracja i losowanie nagród przeciągnęły się bardzo długo, trwało to w nieskończoność i miałem już dość. Udało się mi wylosować koszulkę TdP 2009, jednak w rozmiarze XXXL więc trochę duża jak na mnie He He.
Ogólnie start zaliczam do udanych, mimo interwałowej trasy i błota, które niezbyt mi podeszło, zająłem najlepsze miejsce do tej pory. Jest się z czego cieszyć w moim przypadku…

Cyklokarpaty #8 Komańcza - cud, miód i orzeszki!

Sobota, 1 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #8 Komańcza - cud, miód i orzeszki!

GIGA 57 km, 03:06:5, 11/M2, 15 OPEN

Mimo, iż jest to już 8 edycja maratonów z serii Cyklokarpaty, dopiero teraz udało mi się w niej wystartować i zaprezentować barwy naszego teamu AZS PWR Wrocław. Komańcza już trzeci rok z rzędu gości maratończyków na swoim podwórku. Trasy wokół Beskidu Niskiego i Bieszczadów należą do wyśmienitych na rower górski. Poprzednie 2 lata z powodu intensywnych opadów deszczu trasa należała do arcytrudnych. Przejazd przez Chrzyszczatą (997 m.n.p.m) i późniejszy zjazd z niej wielu zawodnikom na długo utkwił w pamięci. W tym roku trasa została poddana sporej modyfikacji. Na najdłuższym dystansie GIGA dalej punktem kulminacyjnym był wjazd na Chryszczatą od przełęczy Żebraka. Jednak zjazd był niebieskim, trochę zapomnianym szlakiem. Nie tak jak w pierwszej edycji czerwonym po telewizorach i korzeniach do Jeziorek Duszatyńskich, tylko do Turzańska.
W tym roku pogoda dopisała, piękne słońce, wysoka temperatura, bezchmurne niebo. Idealne warunki do ścigania. Czy aby na pewno warto wylewać hektolitry potu na bieszczadzkiej ziemi? Całe szczęście, po 2 latach ścigania się w Komańczy znałem tą trasę. Do tego specjalnie, z powodu modyfikacji postanowiłem przyjechać kilka dni wcześniej i w czwartek, dzięki dobrej pogodzie i braku opadów deszczu objechać nowy odcinek i zjazd. Wiedziałem co mnie czeka.
Najpierw małe zamieszanie na starcie. Już po godzinie zero, czyli 10:00. Kilka minut, spiker mówi, że za chwile start. Zawodnicy z czuba jednak się zaniepokoili i zniecierpliwieni postanowili sami odliczać od 10… I tak po chwili, tłum blisko 200 zawodników podchwycił i wystartował. Nie przypominam sobie, żeby na jakimkolwiek maratonie start zaskoczył spikera. Tutaj tak było. Na początku pewna nerwówka, kręcenie wąskimi ulicami w miejscowości. Potem wyjazd na główną drogą. I tutaj kilka kilometrów asfaltu. Bardzo dobrze, można się rozgrzać na początek. Szum terenowych opon jest niesamowity. Jako że startowałem z końca sektora, postanawiam dogonić przód. Jadę równym tempem. Na pulsometrze niepokojąco zbliżam się do 190 uderzeń na minutę. Za szybko. Łapię się jakiegoś zawodnika na koło. Odpoczywam. Doganiam początek. Ale co, peleton zwalnia i wszyscy jadą równym tempem. Oczekują co będzie dalej, czarowanie się znane z wyścigów szosowych. Po chwili skręt w lewo w szutrową drogę. Z poprzedniego roku wiadomo, że jest to miejsce dobra na kraksy dlatego ustawiam się z tyłu, czekam aż zawodnicy się rozjadą. Policja i straż graniczna blokują drogą i kierują nas na trasę. Po chwili jestem na kamieniach. Jakoś tak wolno wszyscy jadą, czując moc postanawiam włączyć swój głos "lewa jedzie". I tak ciągle, przez kilka minut głośno krzyczę. Wolniejsi zawodnicy potulnie się usuwają. Po kilku minutach dojeżdżam do początku. Jako, że znałem trasę wcześniej postanawiam atakować, bo wiem, że za chwilę będzie trawa, wysoka trawa i do tego las, w którym wąska ścieżka prowadzi po błotnych rowach. I tutaj można sporo zyskać. Mój plan udaje się w 100%, nawet niewiele trawy wchodzi w napęd, udaje się zarzucić najcięższe przełożenie gdyż teraz ostry zjazd po świeżo wykoszonej trawie w dół. Prędkości iście kosmiczne, nie mam licznika ale na pewno powyżej 60 km/h. Przed końcem trzeba sporo hamować, wiem, że czeka niespodzianka w postaci rowu… Potem przejazd wąską trasa i zaczyna się. Przejazdy przez rzeki, których na tej trasie brakować nie będzie. I największa atrakcja - przejazd bądź przejście po prowizorycznym mostku przez rzekę. Ja atakuję mostek, nie chcę mieć mokrych butów i wody w piastach i korbach. Szybko przechodzę, lecz ostrożnie. Pamiętam, że rok temu poziom wody był tak wysoki, że śmiałków którzy chcieli przejechać przez rzekę, zatrzymywała ona na wysokości kierownicy…
Potem długa prosta asfaltem i szutrem. Sporo można nadrobić. Napęd odmawia trochę współpracy, z tyłu nie wskakuje przedostatnia koronka więc z większa kadencją pedałuję na 3-7. Nikogo na horyzoncie, prowadzę grupkę. Po 39 minutach od startu zbliżam się do rozjazdu MEGA-GIGA. Dziewczyny śmiesznie krzyczą "GIGA w lewo, MEGA w prawo", a tak naprawdę z perspektywy kolarzy było dokładnie na odwrót… tylko one inaczej na to patrzyły. Uderzam na GIGA w prawo. Teraz czeka mnie blisko 7-kilometrowy podjazd szutrowy do Przełęczy Żebraka. Chwilę tasuję się z zawodnikiem z rowerowanie.pl - furmanem. Potem ciągnę grupkę ludzi, nawet nie wiedziałem, że takie mocne tempo nadałem. Czasami udało się nawet zamienić kilka słów. Przez chwilę nawet widziałem w oddali grupę 4 osób z czuba, które później walczyły o wygraną na tym dystansie. Są strażacy tuż przed ostatnim podjazdem szutrem, z którego w lewo odbija czerwony szlak na Chryszczatą. Jako, że jechałem z jednym bidonem, rozsądnie zatrzymuję się na kilka sekund i napełniam bidon wodą. Biorę kubeczek też, jednak woda zabarwiona bananem mi nie smakuje. I jazda dalej. Stąd zaczyna się wąski singletrack na szczyt. Jednotorowa droga utrudnia wyprzedzanie. Mijam zawodnika przed sobą, który wyraźnie nie zna trasy. Ani na zjazdach ani podjazdach. Ja mam tą przewagę, że ten podjazd jadę już po raz 5ty w życiu… Ale tym razem pokonałem go chyba najszybciej. Z pulsometru odczytuję, że zajęło mi to niecałe 23 minuty. Jazdy po lesie, korzeniach i kamieniach do góry. A nieraz chodzenia z rowerem, ponieważ nachylenie terenu powodowało, że zamiast mielić na młynku i męczyć się z kamieniami, szybciej i lepiej było wyjść. I punkt kontrolny na górze, stąd zjazd nowym szlakiem niebieskim. Krzyczę do zawodników, żeby jechali lewą stroną, za mną to skorzystają. Dwóch nie posłuchało, nachylenie było tak dużo, że nie wyhamowali i wylądowali w lesie, wyprzedzam ich wszystkich i teraz ciągle w dół. 6 kilometrów zjazdu w lesie zrobiło swoje. Uskoki, bandy, drzewa, przeszkody, zatrzymania, chodzenie z rowerem nad powalonymi drzewami (rezerwat przyrody więc nie w każdym miejscu można przyjść z piłą). Także i wąskie błotne ścieżki, w których rower się topił a koła niemiłosiernie oblepiały się wiecznym bieszczadzkim błotem. Mimo słońca i suchych warunków przez ostatni czas, trasa miejscami była bardzo błotnista. Ciągle na kole siedział mi zawodnik z Jasło Bike Team. Jak mu powiedziałem, że znam zjazd to mnie nie wyprzedał. Pod koniec bolały mnie już palce lewej ręki, to chyba od hamowania… Naprawdę z wielką ulgą potraktowałem wyjazd z lasu i punkt kontrolny. Tutaj usłyszałem że jestem 10. Niemożliwe… tak wysoko? Motywacja zebrała się podwójnie. Teraz długa prosta w dół po starym asfalcie. Prędkości ponownie kosmiczne. I współpraca z zawodnikiem z Jasła. Jazda na zmiany przez kilka kilometrów asfalt, dojazd do Rzepedzi. Tutaj strażacy blokują ruch samochodom na głównej drodze prowadzącej do Komańczy. I skręt w lewo, teraz starą szutrową drogą dalej do góry. I przejazdy przez rzeczki po bardzo niebezpiecznych, śliskich płytach. Wiedząc, że można wywinąć na nich niezłego orła ostrzegam zawodników jadących za mną . Ciągle jesteśmy w tej czteroosobowej grupce co na podjeździe do przełęczy, to ciekawe bo przez dłuższy czas jechałem tylko z zawodnikiem z Jasła. I zaczął się ostry podjazd, tutaj 2 zaatakowało, ja nie miałem już sił jechać tak mocno, wiedziałem, że po przejechaniu linii mety jest wjazd na kółko po drugiej stronie drogi, wokół klasztoru, a tam jest się jeszcze gdzie zmęczyć. Jeszcze tylko podjazd koło stoku narciarskiego i zjazd po nim. Po strasznych dziurach i rynnach w trawie. To też nowe na tegorocznej trasie. I jest meta, ale to tylko wjazd na pętlę. Jeszcze 12 km trasy. Trochę zamieszania, sporo ludzi i jazda dalej. Doganiam jednego, wymiękł trochę. Potem ostry zjazd w terenie, a wcześniej okropne podejście, dobrze że dzień wcześniej zamontowałem kolce do butów, noga nie ślizgała się po ziemi. I jest znany mostek, a potem przejazd przez główna drogę i pod wiaduktem podjazd pod Klasztor, znany w Komańczy, ponieważ to tutaj był internowany kardynał Wyszyński. Dostaję nowy bidon, szybka wymiana, omijam tym samym kolejny bufet i ostra sztajfa do góry. Szybko zeskakuję z roweru, wyprzedzam 2 zawodników z dystansu giga którzy mają już wyraźnie dość. Do tego dubluję kilka niedobitków z dystansu mega (każdy z zawodników na Cyklokarpatach przed startem deklaruje na którym dystansie wystartuje, a tym samym mają inne kolory numerów startowych). I jazda w lesie, po błocie i korzeniach. Dwóch znajomych zawodników z Jasło Bike Team zakopuje się, wyprzedzam ich bokiem. Później oni jednak mnie na zjeździe. Ja dochodzę ich na ostatnim, masakrycznym podjeździe szutrowo-trawiastym. Tak, ktoś postanowił poprowadzić trasę przez pole, po którym wcześniej przejechał traktor i skosił trawę. Upał daje się we znaki, tyłek na nierównościach strasznie podskakuję, ale wiem, że to już ostatni podjazd na tym maratonie. Że jeszcze tylko zjazd, trudny, po trawie i szutrze, asfalt, prosta i meta. Ale w tym momencie dochodzi mnie Mistrzyni Polski - Magdalena Balana. Na swoim fullu podjeżdża jakoś tak szybciej i lepiej. Zamieniamy ze sobą kilka słów, staram się jej utrzymać na kole. Potem wyprzedzić. Jednak na wyboistym i dziurawym zjeździe to ona pokazuje kto tu rządzi. Na swoim Specu jedzie z kosmiczna prędkością, mnie rzuca niemiłosiernie i nie jestem w stanie jechać tak szybko. Potem jeszcze przejazd przez rzekę, jeszcze szalona pogoń za zawodnikami i Magdą na asfalcie. Ale się nie udaje, oni przyjeżdżają przede mną 40 sekund szybciej. Tak, 40 sek i byłoby 9 miejsce w kategorii. A tak przyjeżdżam na 11 miejscu, 15 miejsce open. Jednak aż 20 minut straty do czołowego zawodnika jakim jest Maciej Dombrowski nie daje mi do końca spokoju. Czas jednak, 3:07 jest rewelacyjny. Miejsce również. To był udany start. Bez problemów technicznych, bez kraksy, bez zbyt dużej ilości błota. Jest dobrze, można by rzec że nawet bardzo dobrze jak na mnie. Jak na ilość przejechanych kilometrów w sezonie, jak na praktyczny brak przygotowania zimowego, jak na wiele innych czynników. Mogę sobie pogratulować, że w tak doborowym towarzystwie, udało mi się przejechać dystans GIGA na trudnym maratonie z serii Cyklokarpaty.pl...

Eska Fujifilm Bike Maraton #6 Kraków - nieprzespana noc + błoto = ...

Niedziela, 28 czerwca 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Eska Fujifilm Bike Maraton #6 Kraków - nieprzespana noc + błoto = ...

MINI 23 km, 01:02:43, 14/M2, 35 OPEN
Wyjątkowo najkrótszy dystans. Błoto dość spore. Straszny syf na sobie i rowerze. Zmęczony organizm po 3 tyg przerwie niejeżdżenia na rowerze i wesele dzień wcześniej. Ogólnie to rekreacyjnie i treningowo ;-)

Eska Fujifilm Bike Maraton #3 Zdzieszowice - tańcząc i upadając

Sobota, 23 maja 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Eska Fujifilm Bike Maraton #3 Zdzieszowice - tańcząc i upadając

MEGA 48 km, 02:04:08, 51/M2, 98 OPEN
To nie tak miało być - można by rzec - dziury w nogawkach, błoto na ubraniu i nadłamana kierownica karbonową mówią o wszystkim... Nastawiłem się zupełnie inaczej. Jednak pewną niemoc czułem już przed startem. Ta gorączka przedstartowa, późnopopłudniowy mocny trening w czwartek oraz źle dobrane opony dały znać o sobie.
W 4 osobowej grupie wybraliśmy się na maraton do miejscowości oddalonej o zaledwie 120 km od Wrocławia. Szybko tam dotarliśmy dzięki autostradzie, jednak poranna jazda na rowerze na koniec miasta do przyjemności nie należała. Byliśmy na miejscu już koło 8:30, dużo czasu. Powoli się zbierałem, tu grzebałem, tam przebierałem i wyciągałem. Gdy zbliżała się godzina zero, zaczęło być coraz bardziej nerwowo. Lider drużyny Agpol Team nas popędzał, a ja w rozsypce. Później się przebrałem, zebrałem i byłem gotowy do starcia z tą krótką, ale wymagająca trasą. Słowo klucz dzisiejszego dnia to - pogoda. Dzień wcześniej i w nocy sporo popadało, miało być trochę błota. Słowa Michała, że "na tych gumkach to będziesz pływał" były prorocze. Schwalbe Rocket Ron nie nadaje się kompletnie dla mnie. Nie umiem jeździć na tej oponie. Ale to za chwilę...
Chwila przed startem, przed wejściem do sektorów chciałem przetestować plastry na nos Breathe Right. Jednak źle przykleiłem, odkleił się. Drugi pomógł mi założyć kolega z Agpol, jednak ten odkleił się gdy byłem już w sektorze. Doczłapałem się o 10:40 na start, jak zwykle z końca stawki sektora. Ale nie ma się co martwić, długie odcinki asfaltu z początku powinny sporo rozciągnąć stawkę. I tak właśnie było. Czemu ja zawsze przed startem kilka razy latam siku - widać się denerwuję i za dużo wody piję. No i popiłem tego niebieskiego Izo Plusa, którym odbijało mi się ponad godzinę. Zamiast zrobić rozgrzewkę mocniejsza to ja sektorze siedziałem. Zaraz po starcie nie mogłem złapać odpowiedniego tempa, pulsometr się zawiesił, ciągle wskazywał 95HR, denerwowało mnie to próbowałem coś z tym zrobić, nadaremnie. Potem zaczął się asfaltowy podjazd, ja wyłączyłem pulsometr, na górę Św. Anny. Tutaj stawka się rozciągnęła. Mięśnie strasznie bolały, miałem dość, chciałem zejść z roweru, ból był okropny, piekło, paliło, szarpało - jednak w czwartek za późno mocny trening zrobiłem i moje nogi to jeszcze czuły. To był błąd. Jechałem dość daleko na początku. Potem znowu asfalt i pierwszy terenowy zjazd krótki, ale szybkie - jakiś dziadek wyprzeda mnie z prawej (!) strony, prawie zahacza o moją kierownicę, ja tracę równowagę, ale udaje się utrzymać. Ktoś się wywraca, wszyscy do górki z buta, ja też szybko, wskakuję na asfalcie rozpędzam się i jazda. Zjazd terenowy po błocie. Rower tańczył strasznie, a ja zamiast jechać, zacząłem hamować, bo przede mną widziałem tworzył się korek. No i tylne koło mi spadło w koleinę, przednie też i lot przez kierownicę. Za mną kilka osób się wywróciło momentalnie, nie pamiętam bym na maratonie kiedykolwiek taką kolizję spowodował. Efekt domina... Prawy róg się obrócił, ja cały w błocie, ale jadę dalej. Teraz zjazdy już asekuracyjnie, ale zaczął się podjazd. Dogonił mnie znany z poprzedniej edycji dla mnie zawodnik MTB Votum Team Wrocław - Jakub Chyliński. I tak się przywitał, i jechaliśmy już jakoś razem. Upadek wytrącił mnie z równowagi. Potem single track w lesie na błocie, na którym rower okropnie tańczył, zwłaszcza przednie koło. Rocket Ron wcale się nie trzymał, ta opona mnie nie słuchała. Nie potrafię na niej jeździć. Jestem słaby. Przeklinałem na nią strasznie, ale co zrobić, tak wybrałem. Nie chciałem się tylko wywrócić. Jechałem asekuracyjnie. Potem dużo odcinków do góry na których się gotowałem w podkoszulku, rękawkach i nogawkach (było wyjątkowo zimno), ale zaraz na płaskiej i otwartej przestrzeni momentalnie mocny wiatr chłodził wszystkich. Jechałem długi czas sam razem z zawodnikiem w charakterystycznej żółtej koszulce. Na zjeździe koło amifteatru pojechałem lewą zamiast prawą stroną, trafiłem na "sławne" schodki, jednak parę udało mi się ominąć, jazda była ostra w dół, dokręcałem sporo. Niewiele mi to jednak dało, podjazdy były ciężkie dla mnie. W pewnym momencie zauważyłem, że robimy pętlę, ten sam dojazd do autostrady, przejazd przez pola, potem mocno do góry, bufet po prawej i rozjazd MEGA/GIGA. Aż się zdziwiłem razem z Jakubem, pytam czy są pętle, osoby na bufecie potwierdzają, nie zabłądziłem uff. Jedziemy w dół. Ja na trawiastym zjeździe odjeżdżam dosyć szybko. Chcę się pozbyć "ogonu", ostry skręt w lewo na piasku i nagle łubudubu. Gleba. Kolejna. Piękny lot, zerwanie rogiem w kolano, lewa łydka mnie boli, jakiś skurcz mięśnia. Zbieram się po chwili, jednak w tym momencie wyprzedza mnie kilkanaście osób. Do tego jedzie traktor. Wszyscy hamują, zamieszanie, ktoś się mnie pyta czy żyję, pan z samochodu zaparkowanego niedaleko wybiega. Jakoś dochodzę do siebie, patrzę na rower. Chwytam prawy róg - o kurde, rusza się. No świetnie, w końcu złamałem kierownicę. Fragment 2 cm po prawej stronie Ritchey'a WCS Carbon się rusza. No tak, rogiem przywaliłem po raz kolejny i w końcu musiało się złamać. Więcej pęknięć nie ma, jadę do mety, gonię, nikogo nie ma. Mijam tylko jednego zawodnika, a tak to resztę sam. Już niedaleko, tak niedaleko mety musiałem się przewrócić. Za mocno chciałem te ostatnie 7 km od rozjazdu pojechać i tak wyszło. Chwila dekoncentracji i buba. Dojazd na metę, wielu osób nie widzę, może jednak nie jest tak źle? Nie mam ochoty rozmawiać, chwalę się złamaną kierownicą, glebami, przeklinam na Rocket Ron-a i szybko zmywam się z mety. Widzę Michała, wygrał MEGA. Włożył mi 22 minuty! A Paweł przyjechał przede mną aż 12 minut. Potem skorzystaliśmy z prysznica o których niewiele osób wiedziało, więc kolejek nie było. Potem wróciłem, stałem w dość długiej kolejce do jedzenia makaronu i do myjki, jakoś udało mi się załapać na dekorację MEGA, pogadaliśmy, pośmialiśmy i tak zleciało.
Z wyniku i startu jestem całkowicie niezadowolony. Upadki, tańczenie w błocie, do tego nadłamana kierownica... wszystko to popsuło mi całkowicie humor. Ale nie ma się co poddawać, w końcu nie było najgorzej. Plan minimum czyli setka w open na MEGA jest. Ale po ostatniej edycji miałem ambicję na znacznie więcej. Jak to mówią: "Apetyt rośnie w miarę jedzenia"...

Eska Fujifilm Bike Maraton #2 Boguszów Gorce - ile to jest 5 km?

Sobota, 9 maja 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Eska Fujifilm Bike Maraton #2 Boguszów Gorce - ile to jest 5 km?

MEGA 55 km, 02:30:22, 32/M2, 60 OPEN
Kolejny maraton z tego cyklu co wcześniej startowałem. Szumnie nazywany górską edycją. Trasa moim zdaniem prosta, szybka, ale ilość podjazdów dała mi się we znaki. Na zjazdach bolały palce, nie wiem czy to od zbyt mocnego trzymania kierownicy czy też od złego ustawienia klamek i nadmiernego hamowania. Miejsce tak dobre, nie ukrywam że się cieszę, pewnie dlatego iż akademicka czołówka nie brała udziału w imprezie gdyż w tym samym czasie odbywały się AMP w Przesiece... Brakowało mi licznika, wyglądałem już tak od 01:50 ilości kilometrów do końca, jak zobaczyłem tabliczkę 5 km dopiero to dałem ostro dalej... pulsometr na zjeździe zwariował ze względu chyba na trzepoczącą koszulkę intersportu w której jechałem (225 HR MAX na zjeździe???)

Do Boguszowa dojechałem razem z Józkiem z teamu. Transport samochodem, pogoda zapowiadała się piękna. Kilka dni wcześniej krótki deszcz nie powinien jej zbytnio urozmaicić. Nie myliłem się. Start zaczął się trochę kłopotliwie, 2 sektor a ja na końcu. Ludzie nie chcieli się usuwać pod górkę, czułem na początku moc chciałem wyprzedzać, ale nie było miejsca. Potem to tylko jazda góra-dół-góra, w sumie niewiele pamiętam. Długi czas tasowałem się z zawodnikiem z MTB Votum Team Wrocław - Jakubem Chylińskim, a to on raz z przodu, a to ja. I tak do końca praktycznie. Miałem w pewnym momencie dość. Jak zobaczyłem podjazd - ściankę to skapitulowałem i końcówkę podszedłem bo stwierdziłem że tak będzie szybciej. Na zjazdach bałem się, że złapią mnie skurcze. W lesie było mi wyjątkowo zimno zwłaszcza w nogi, żałowałem że nie ubrałem nogawek. Kiedy minęło już prawie 2 godziny na pulsometrze, wypatrywałem tabliczki z ilością kilometrów do końca. Jednak jej nie było. Chwilę po ostatnim bufecie pojawiła się. Jest - tylko 5 km. Dawałem ostro, czułem że mam jeszcze sporo sił, w końcu to tylko 5 kilometrów. Ale jakich... ciągle do góry, zjazdy były niebezpieczne ze względu na dublowanie zawodników z dystansu MINI. Nie wiadomo jak oni się zachowają. Jedzie sobie taka grupka spokojnie, dwoma pasami ścieżki, zamiast się usunąć bo "ściganty" jadą to oni w najlepsze. I licz tu na wyrozumiałość... Kiedy dogoniłem kolegę z teamu, Mateusza wiedziałem już że jest dobrze. On startował z pierwszego sektora, więc miałem co najmniej 3 minutową przewagę nad nim. Zawodnik Votum-a wykorzystał wolną ścieżkę w korku pod górkę i mnie wyprzedził, nie udało mi się już go dogonić. Na jednym z ostatnich ciężkich podjazdów grupka kibiców stała w ciszy i skupieniu przyglądając się katordze zawodników, którzy wylewają siódme poty by wjechać do góry. Ja rzuciłem "Co tu tak cicho? Może byście jakąś muzykę włączyli" - wszyscy w śmiech. Trzeba było jakoś rozruszać to towarzystwo. Potem już tylko meta, wjazd i umieranie. Miałem dość, położyłem się na ziemi w słońcu, wypiłem wodę, zjadłem pomarańcze, banany a kolega z teamu Paweł skwitował mój "wczesny" przyjazd "o jak szybko". Tak, tyle że do niego straciłem ponad 8 minut, a do zwycięzcy prawie 20 więc kiepsko...
Ale z miejsca byłem bardzo zadowolony. Pierwszy raz udało mi się tak wysoko wskoczyć w ogólnopolskim maratonie, nieoficjalnie byłem 29 w kategorii. Jednak to mogło się zmienić, gdy jakiś zawodnik z sektora 2-go czy dalszych jechał szybciej ode mnie, ponieważ każdy sektor startował z 3-minutowym opóźnieniem, a w dodatku każdy ma indywidualnie mierzony czas. No i się zmieniło, z 3 dziesiątki wypadłem, trafiłem do czwartej. Ale i tak byłem zadowolony, mimo iż miałem świadomość tego, że dobre miejsce zawdzięczam nieobecności czołowych "akademickich" ścigantów, którzy w tym samym czasie wypruwali sobie żyły na Akademickich Mistrzostwach Polski w Przesiece...
Start zaliczam do udanych, sprzęt się sprawdził, zero laczków, świetna trakcja na niskim ciśnieniu, Rocket Ron z przodu nawet trzymał w zakrętach, ale zachowywał się dosyć nerwowo. Niestety nie miałem okazji przetestować go na mokrym, ale na sypkim i suchym dawał rady, jednak zauważalnie gorzej od Nobby Nic.
Teraz tylko zostaje szlifować formę, bić kilometry, których nie udało się zrobić w zimie i przygotowywać się do następnego startu. Pozdrower!

Eska Fujifilm Bike Maraton #1 Wrocław - tylko kurz i pył

Niedziela, 19 kwietnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Eska Fujifilm Bike Maraton #1 Wrocław - tylko kurz i pył

MEGA 59 km, 02:11:57, 55/M2, 107 OPEN
Pierwszy maraton w tym sezonie. Czas na sprawdzenie się na znajomej sobie trasie. Aż trudno uwierzyć że to minął już rok od ostatniego maratonu na tej trasie. Miało być lepiej w tym roku, postanowienia z września były mocne ale skończyło się na pobożnych życzeniach. Nie ma teamu - z dwóch opcji żadna nie wypaliła, dalej muszę sobie opłacać sam wpisowe mimo że mam wpisane "AZS PWR WROCŁAW". No tak, reprezentuję ten team, ale co z tego? Na razie prawie nic oprócz paru zniżek... Tak samo z zimowymi treningami - kilka razy basen, siłownia, kilka godzin na trenażerze - nic więcej, motywacja opadła jak cele się oddalały z powodów komplikacji teamowych. Wiedziałem, że bez wsparcia z zewnątrz nie będzie pieniędzy na ściganie się. No ale mniejsza już o to.

To był najszybszy maraton w jakim brałem do tej pory udział. Piękna pogoda, słońce, sucho jak pieprz od 2 tygodni bez deszczu. Trasę wcześniej dwukrotnie przejechałem treningowo (raz w odwrotnym kierunku - moim zdaniem dużo ciekawsza) więc była mi znana. Już od początku tempo było bardzo wysokie, noga podawała, z oddechem nie było problemów. Do tego mnóstwo kurzu i pyłu na polach co mi, alergikowi i astmatykowi, znacznie utrudniało oddychanie. Po paru kilometrach mnie zatkało. W sumie niewiele pamiętam z tego maratonu ze względu na tempo. To nie był maraton MTB. To było prawie jak szosowe kryterium w zwolnionym troszkę tempie. Blisko 30 km/h średnia zwycięzcy coś o tym mówi...
Na początku w lesie zyskałem trochę miejsc, ominąłem gruzy i kamienie ścieżką w lewo, nawet głośno mówiłem "dawajcie w lewo" ale mało kto mnie posłuchał przez co pewnie ktoś złapał gumę a i stracił sporo sił i czasu. Potem na podjeździe dogoniła mnie ekipa z Sikorski Team, na czerwonych ramach Sikorski. Tutaj osłabłem, dalej zjazdy, asekuracyjne. Mezcale 1.9 to jedna troszkę wąskie opony, do tego miałem dętki więc nie chciałem dobić, żeby kapcia nie złapać, a co ciekawe widziałem sporo osób które musiały zmieniać dętki...
Trasa bardzo szybka, niewiele mi w głowie utkwiło. Wkurzał mnie okropnie licznik, który błędnie wskazywał ilość kilometrów. I beepanie pulsometru, zapomniałem wyłączyć! Pierwszy bufet minąłem bez zatrzymania, na drugim dolałem wodę do bidonu, jeżdżę tylko na jednym więc kiedyś uzupełniać trzeba. Skonsumowanie żela energetycznego i jazda. Dzięki tabliczkom i wcześniejszemu objazdowi trasy wiedziałem ile do końca i ile sił mam jeszcze. Nie było tak jak rok temu nagłego odpływu energii. Dawałem do końca ile mogłem. Prowadziłem grupkę przez pola, biłem się pod wiatr, ktoś chciał uciec, wyprzedzić mnie, ale ja to zaraz kasowałem i nie dawałem się. Finisz był z zawodnikiem Votum Team, jednak ze względu na indywidualny pomiar czasu był on i tak przede mną na liście wyników.
Potem krótkie rozmowy ze znajomymi, paru tu spotkałem, m.in. tehana z light-bike forum, oczywiście trenera, który miał niezłego pecha i innych zawodników - kolegów.
Trasa nudna, szybka, płaska, bardzo łatwa. Maraton masowy, mnóstwo ludzi, organizacja na przyzwoitym poziomie. Mogłem sobie plecak zostawić, opisali, a przy odbiorze nawet nie było problemów, że coś zginęło ze środka.
Miejsce jak na początek sezonu przyzwoite, znacznie lepiej niż przed rokiem, ale tutaj nie było błota, mega błota i syfu, inaczej się jechało, na polach strasznie nierówno i tyłek wytrzepało, przydałby się full jednak...
Zobaczymy jak będzie następnym razem, w tym roku planuję jechać maratony z tego cyklu bo mam tu niewielką zniżkę oraz osoby z teamu jeżdżą to może z transportem nie będzie problemów. Jak mi nie będą z niczym kolidowały terminowo i będą pieniądze to pojadę. A teraz należy zabrać się do treningów...

[b]XC Rzeszów 2008 - siódme poty na lokalnym podwórku[/b]

Niedziela, 7 września 2008 · Komentarze(3)
XC Rzeszów 2008 - siódme poty na lokalnym podwórku

3 x 7 km, 1:07:17, 7/ORLIK
Zawody XC na lokalnym podwórku. Wypadło wziąć w nich udział, mimo że cross-country to nie dla mnie. Jestem na to za słaby. Start jednak udany, 7 miejsce w kat. orlik (13 startujących, 8 ukończyło..). Gdyby nie spotkanie z dublowaną zawodniczką na zjeździe, która tuż przede mną zaliczyła glebę, to dowiózłbym 6 pozycję, a tak to zawodnik tuż za mną jadący wyprzedził mnie i nie pozwolił się już przegonić.. No i w końcu zawody w pełnym słońcu, a nie w błocie i deszczu jak miało to miejsce w ostatnim czasie..

Start opóźnił się o 30 minut. Od rana trochę źle się czułem. Od 8 rano miałem jakieś problemy ze zjedzeniem standardowej przed-startowej porcji makaronu. Później było już tylko gorzej. Jako że zawody odbywały się na drugim końcu miasta, start ze stadniny koni Albin na Słocinie, postanowiłem ten odcinek potraktować jako spokojną rozgrzewkę. Zapakowałem się do plecaczka rowerowego, wziąłem ze sobą zapas żeli (carbosnack) i izotoników, 2 bidony, pogoda zapowiadała się wspaniała. Lejący się z nieba żar później jednak doskwierał zawodnikom, jednak mi w lesie to nie przeszkadzało, bo tam było znacznie chłodniej. Po rejestracji w biurze zawodów i miłym zaskoczeniu, że jednak będąc w barwach "teamu" r.r.pl nie płacę wpisowego, dowiedziałem się od prezesa stowarzyszenia, że wcale nie jestem do niego zapisany, bo on nie widział mojej deklaracji. Trochę się wpieniłem, bo oznaczało to, że koszulkę dostałem "bezprawnie"...
Szukałem choć trochę cienia, poszedłem na godzinę przed planowanym startem, zjadłem endurosnacka, połknąłem tabletki, napiłem się sporo wody i odpoczywałem. Pół godziny przed startem zaplanowałem sobie rozgrzewkę. Jednak wszystko się pomieszało, bo start opóźnił się o ok. 30 min, spiker raz mówił że "startuje za 7-8 min", a dopiero na 15 min przed terminem zero podał prawidłową godzinę, tak więc odpowiedniej rozgrzewki nie było. Na trasie też się nie pojawiłem, jechałem ją na żywca.
Start był dość ostry, zrobiłem straszny błąd, bo na nieodsłoniętym odcinku WYDARŁEM do przodu i przez chwilę prowadziłem 13-osobowy peletonik. Chyba za bardzo się podnieciłem tym, że jadę przed Cinkiem ;-). Kosztowało mnie to dużo energii. Na pierwszym podjeździe jechałem 5-ty, trzymałem się koła Piotrkowi Sarnie z NSB Team. W pewnym momencie on źle pojechał musieliśmy przedzierać się przez taśmy, wykorzystało to 2 zawodników i minęli nas prawą stroną. Potem było ze mną coraz gorzej. Zięba mi uciekł, a ja na zjeździe próbując odrabiać straty, zagalopowałem się i wjechałem za daleko do rowu, tak że miałem problemy z zejściem z roweru i skutecznym przeniesieniem go nad błotem. Upadłem na kolano, bo zanurzyłem buta i straciłem sporo czasu. Na trasie dopingowało mnie sporo osób, bo bądź co bądź trochę osób mnie zna... Nie spodziewałem się, że chłopaki ułożyli taką trudną trasę, po pierwszym kółku miałem serdecznie dość. Jednak wiedząc, że przede mną jedzie Zięba nie mogłem odpuścić. Końcówka techniczna w lesie wraz ze ścianką, którą dwukrotnie udało mi się podjechać (!) na Geax Mezcal (P.S. tubeless sprawował się znakomicie, parę razy mocniej dobiłem tył, a na szutrowym zjeździe szalałem jak nigdy, nie obawiałem się o złapanie "laczka). Nie wiem jaki miałem czas pierwszego okrążenia (niestety pomiaru czasu nie było), ale miałem już dość. Mi pasują dużo bardziej maratony, tam wysiłek jest rozłożony w czasie i nie jedzie się od początku na 100% swoich możliwości. A tak tutaj czułem, że się zagotowałem. Po wyjściu z żużlowej prostej dostrzegłem Ziębę. Mocniej docisnąłem na pedały, dojechałem bliżej, wyprzedziłem jednego i cisnąłem w lesie. Doping był coraz głośniejszy. Jechało mi się dalej ciężko. Trasę już znałem, nie bałem się jechać na zjeździe szybciej, mimo że był naszpikowany wąskimi przejazdami koło drzew i ściankami, które pokonywało się dupskiem nad kołem... Na końcówce w lesie zobaczyłem Ziębę, który nagle zatrzymał się i coś majstrował przy rowerze. Wykorzystałem prezent, wyprzedziłem go, mocno pociąłem pod ściankę, uważnie między drzewami i nie oglądając się za siebie, pognałem na metę. Dopiero drugie okrążenie za mną, podobno miałem najlepszy czas z wszystkich trzech, zjadłem koło mety żela, wymieniłem błyskawicznie bidon na czystą wodę (izotonik od nutrenda mi całkowicie nie podchodzi, jest za słodki i gotuje się w ustach) i pognałem dalej. Trzecie okrążenie jechało mi się najlepiej, dopiero zacząłem się rozkręcać. Tu widać wytrzymałość mojego organizmu nieskażonego w tym sezonie treningami ;-). Jechaliśmy w trzyosobowej grupce. Seth, ja i Siemiączko za mną. Na jednym z trudniejszych zjazdów z wyrwą na środku Seth pojechał przodem, z trudem minął Ewę Mach, ja krzyknąłem "droga", ona się przewróciła tuż przede mną, nie miałem jej jak minął, Siemiączko to wykorzystał, minął mnie po krzakach i w taki oto sposób straciłem szansę na 6 czy nawet 5-te miejsce. Nie dałem rady go już później dogonić mimo, że próbowałem. Tym razem ścianki już nie podjechałem, ale szutrowy, kamienisty zjazd pokonałem chyba najszybciej z dotychczasowych przejazdów. Gdy dojechałem na metę i dowiedziałem się, że Zięba nie ukończył, czyli był za mną, krzyknąłem z radości. To był piekielnie trudny wyścig dla mnie, bardzo się zmęczyłem, jechałem na 100% swoich możliwości, trasa nie pozwalała nigdzie odpocząć. Do tego 3-krotne zsiadanie z roweru i prowadzenie/bieg również było męczące.
Po zawodach zostałem oglądać kat. elita. W mojej wygrał Cinek oczywiście, nie można się z takimi zawodnikami równać w żadnym stopniu.
Potem było trochę niemiło wśród osobników z "teamu" do którego jeszcze na tych zawodach należałem. Po zawodach już z tego zrezygnowałem...
Start należy zaliczyć do udanych, jednak okazało się, że było to moje zakończenie sezonu startowego w tym roku. Nie mam już ochoty i pieniędzy by się ścigać (a okazje maratonowe jeszcze są), a do tego zniechęciła mnie atmosfera i ludzie. No cóż, byle do następnego sezonu, oby był lepszy niż ten.

Otwarte Mistrzostwa Dolnego Śląska w Maratonie MTB im. Artura Filipiaka (bikebrother.com) - poległ sprzęt, nie zawodnik

Niedziela, 24 sierpnia 2008 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Otwarte Mistrzostwa Dolnego Śląska w Maratonie MTB im. Artura Filipiaka (bikebrother.com) - poległ sprzęt, nie zawodnik

MEGA 64 km, 00:16:00 DEFEKT (DNF)
Niestety, mój pierwszy maraton który zakończył się totalną klapą. Na ok. 5 km urwałem przerzutkę, tzn. główną śrubę, która była aluminiowa. Na zawody specjalnie wcześniej przyjechałem do Wrocławia. Pogoda zapowiadał się dobra, jednak jak dotarliśmy do Zieleńca, przywitało nas 9 st. C oraz pochmurne niebo. Na godzinę przed startem zaczęło rzęsiście padać. Start został opóźniony o pół godziny, jednak spiker tego terminu nie dotrzymał. Pojawiłem się na końcu 250-osobowego peletonu startowego o 11:24, a tu nagle zaczęli odliczanie do startu. Z tego powodu nie udało mi się przedrzeć do przodu i już na początku musiałem mocno kombinować, by znaleźć swoje miejsce w szeregu. Niepotrzebnie założyłem kurteczkę Accent Aqua, pod która się zagotowałem, a okulary od dużej wilgotności powietrza mi całe zaparowały. Pierwszy podjazd pokonywałem cały czas z prawej, szybszej strony, co chwilę rzucając "droga". Tak tym zaaferowany nagle musiałem zakończyć swoją jazdę, bo...
Co do awarii to najprawdopodobniej na zjeździe w koło wszedł mi jakiś patyk, gdzie mocno dokręcałem i sporo maruderów wyprzedzałem i trach, koniec. Łańcuch się zaplątał w szprychy, przerzutka też no i kibel. Koniec zawodów jak dla mnie, a tak noga podawała, tak bardzo chciałem je ukończyć, ech, co za pech! Specjalnie przyjechałem wcześniej do Wrocławia, umówiłem się z p. D.Porosiem na wyjazd, tak mi zależało na tym maratonie...
Po urwaniu przerzutki postanowiłem poczekać, aż mi ktoś rzuci klucz imbusa 5 mm, bo akurat nie miałem, chciałem odkręcić linkę. Po dość długim czasie jeden z końcowych startujących zlitował się i podał klucz. Z przerzutki wypadła sprężyna główna, nie znalazłem jej... już martwiłem się o to jak to naprawić. Rozpiąłem łańcuch (później okazało się, że jest cały powyginany i nadaje się tylko do wyrzucenia -60 zł) i wrzuciłem do kieszonki, ściągnąłem zaparowane okularki i zmierzałem z buta na metę. Najpierw trasą w przeciwnym kierunku zjeżdżając na rowerze z góry, ale potem zawróciłem bo widziałem start ze stoku narciarskiego i zjechałem po stoku narciarskim (sic!), później schodziłem, bo jak wpadłem w takie rynny to myślałem że SID-a złamię, a tarcze to chyba zagotowałem... Przyszedłem na metę jako pierwszy, sędzie w biurze zawodów bez skrupułów wpisał DNF, potem siedziałem przemoczony i zziębnięty w biurze zawodów, bo nie miałem kluczy do samochodu. Było potwornie zimno, pogoda pod psem, padał deszcze i kicha. Ale nie byłem bardzo zły, że nie ukończyłem. Po prostu, takie jest życie, które ostatnio bardzo daje mi w kość...

[b]Cyklokarpaty.pl #6 Komańcza - mimo błota noga podawała[/b]

Sobota, 9 sierpnia 2008 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty.pl #6 Komańcza - mimo błota noga podawała

MEGA 35 km, 1:49:10, 28 OPEN, 19/ELITA
Kolejny maraton z cyklu Cyklokarpaty.pl. Dobre miejsce dystans MEGA (19 min straty do zwycięzcy, 10 min do najlepszego kolegi z teamu - Wilka). Wyprzedziłem Ziębę i Tomasza z teamu. Jechałem w nowym stroju i barwach rowery.rzeszow.pl Elektra ;-) Myślałem, że uda się przejechać pierwszy w tym roku suchy, nie-błotny i słoneczny maraton. Było jednak zgoła odmiennie, praktycznie tak samo jak rok temu, z tym że deszcz zaczął padać w czasie maratonu a nie od samego rana, no i w nocy nie lało... Do Komańczy przyjechaliśmy z ekpią dzień wcześniej w celu dobrego wyspania się i zrobienia lepszego wyniku następnego dnia...
Miało być 35 km, ale każdemu wyszło 32,5 km. Mi się w połowie trasy, gdzieś na 17 km zepsuł licznik. Widocznie liczne przeprawy przez wody mu nie służyły. Ta bezprzewodowa sigma BC1600 RDS co chwile gubi sygnał. Wcześniej jak jeździłem z nią we wrocławiu to nie miałem takich problemów, dziwne bardzo...
Noga mi wyjątkowo podawała na tym maratonie, świetnie mi się jechało. Od początku mocno goniłem czołówkę na asfalcie. Nobby Nic strasznie kleiły, ale prędkości rzędu 40-45 km nie były nadzwyczajne. Potem troszkę czołówka zwolniła, zrobiła się wielka masa ludzi na początku do której dołączyłem. Po początkowych 5 km asfaltu nagle trasa odbijałą w lewo w teren i do góry. Tutaj spotkałem koleżankę z teamu - Ewelinę. Pojechała przodem, nie zdąrzyła zmienić przełożenia i się zaklinowała, tym samym mnie zablokowała, ale to nic. Potem mnie za to przepraszała na dekoracji, w sumie nie ma za co - tam było wąsko i w sumie wszyscy tak jechali...
Poźniej mocno poszedłem do góry, czułem wyjątkową moc w nogach. Ciągle oglądałem się do tyłu czy nie wyprzedza mnie Wojtuś. Teraz mogę się przyznać, że moim głównym celem na tym maratonie było przyjechanie przed nim. Po jakimś czasie, dopiero na 10 km doszedł mnie kuzyn Wojtek, rzuciłem "Co tak słabo?" on odpowiedział, że tygodniowy obóz piwny mu nie służył ;-). Po chwili dogoniłem Masła, który siłował się z korbą i pytał czy mam imbusa 8. Niestety nie miałem. Jak się później okazało, w jego dziadowskim Truvativ-ie wyrobiło się gniazdo pedała i mu ciągle się wykręcał Crank... tym samym Michał nie ukończyl tego błotnego i deszczowego maratonu. Na 15 km zaczął padać deszcz. Jechałem po płaskim bardzo szybko, razem z jakimś bikerem z JasloBike. W sumie to on wykorzystywał tunel za mną. Potem się rozpadało na dobre, trzeba było mocno uważać, by nie zaliczyć gleby. Było mnóstwo przejazdów przez rzekę, po tych nieszczęśnych betonowych płytach, strasznie śliskich. Rok temu juz się na nich przewrociłem i poobdzierałem, więc teraz towarzyszył mi pewien uraz psychiczny. Ja tam zwalniałem, ludzie mnie wyprzedzali, ale potem ich prześcigałem. W sumie więcej osób na trasie znajomych nie spotkałem. Ostatnie 8 km było mordercze. Po podjeździe koło klasztoru zaczęło się chodzenie. Ja niestety w nowych butach SIDI nie zdążyłem zamontować kolców. Przez to źle mi się podchodziło, okropnie bolały mnie łydki. I później zaczęła się błotna rzeź niewiniątek. Jechać się nie dało, moje opony są już trochę zużyte a przede wszystkim - za szerokie! (na błotne warunki zalecane są 1.7-1.8). Dlatego sporo prowadziłem. Potem strasznie zaparowały mi okulary, kilka osób wyprzedziło mnie na potwornie śliskim zjeździe, kiedy ja chciałem schować zewnętrzne szkłą okularów do kieszonki. Dobrze, że w tym roku przeszedłem na tarczówki, bo nie wyobrażam sobie takiej jazdy na v-kach. Potem szybka jazda do mety, przejazd przez most, na końcu schodki. W ostatniej chwili się zatrzymałem i zbiegłem. W takich warunkach zjazd mógłby zakończyć się spektakularną glebą... Mocno pociągnąłem końcówkę, udało mi się jeszcze kogoś wyprzedzić. Na mecie nie czekał na mnie nikt znajomy, dziwne. Po chwili jednak zobaczyłem Roberta i Marzenkę. Gdy dowiedziałem się, że Wojtuś jeszcze nie przyjechał, mało nie posikałem się z radości ;-))). Gdyby nie trudne warunki atmosferyczne, zdecydowałbym się na jazdę GIGA, ponieważ jechało mi się dziś bardzo dobrze. Trochę wstyd, że nie pojechałem dalej, gdyż nasza teamowa koleżanka Ewelina powzięła się na długi dystans, drugie kółko. Chyba wiedziała, że będą ją czekać dobre nagrody, dlatego walczyła ;-). Kelly's który był organizatorem maratonu postarał się o bardzo dobre nagrody jak zwykle, dobrą atmosferę, gorące jedzenie, sprawne mycie wozem strażackim oraz sporą tombolę, mi jednak, wiecznemu pechowcowi, nie udało się nic wylosować...

Maraton ogólnie zaliczam do bardzo udanych. Nie było 3 miejsca w kat. jak rok temu (wtedy to niespodziewanie w kategori U-23 która była takie miejsce zająłem), ale była walka, krew pot i łzy. Brakowało mi wjazdu i zjazdu na Chryszczatą, było sporo za dużo podprowadzania, no i trasa trochę krótka jak na maraton, ale na dwa kółka brakowało mi odwagi...