Cyklokarpaty #4 Strzyżów - jak bardzo może boleć tyłek...

Niedziela, 27 czerwca 2010 · Komentarze(1)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #4 Strzyżów - jak bardzo może boleć tyłek...

GIGA 75 km, 04:46:16, 14/M2, 32 OPEN


Nie ma to jak wybrać się na najdłuższy, najcięższy i najtrudniejszy dystans po miesięcznej przerwie w regularnej jeździe na rowerze i bez przygotowania w zimie. To było hardkorowe...

Na maratonie w Strzyżowie nie mogło mnie zabraknąć, zwłaszcza że zapraszali mnie na niego osobiście sami organizatorzy :) tzn. kuzyni Łukasz i Wojtek Szlachta. Impreza w zeszłym roku była naprawdę udaną, rozgrywana była jednak w późniejszym terminie, kiedy miałem dość dobrą formę. Wtedy było sporo błota i piękne słońce. Tym razem błota było mniej, trasa została zmodyfikowana, no i było parę niespodzianek...

Na początku - start ze stadionu miejskiego. Inne miejsce, więcej przestrzeni, bardziej to wszystko rozciągnięte więc niekoniecznie na plus.

Mój team stawił się w dość okrojonym składzie, jednak Ewelina dała radę. Ja również. Porwałem się na dystans GIGA, najdłuższy, bo chciałem w tym sezonie dokończyć już jeżdżenie na GIGA w Cyklokarpatach, chociaż wiem, że będzie to nadludzki wysiłek. W Przemyślu było nadzwyczaj łatwo. Tutaj już nie.

Początek - zamieszanie z sektorami. Wbijamy razem na koniec 1szego czy 2giego sektora, przecież i tak wszystko się jeszcze ustawi na rozjeździe. Prowadzenie przez miasto przez policję, nerwowo. Do tego przejazd przez TUNEL! Super atrakcja, tylko ktoś do cholery nie pomyślał i nie włączył światła. Ciemno okropnie niebezpiecznie, mokro, ludzie się wywracają. Powiem, miałem nie lada stracha. Dobrze, że wszystko dla mnie skończyło się szczęśliwie, inni nie mieli tyle szczęścia z tego co wiem...

Później to jazda do góry, po płytach, gdzie stawka zaczyna się rozciągać. Czułem, że to nie będzie mój dzień... Dalej szybkie szutrowe zjazdy, gdzie wyprzedzam sporo osób - opony przerobione na bezdętkowe i ciśnienie rzędu 2 atm. robią swoje. Później trudniejsze zjazdy po polach i koleinach, gdzie sporo ludzi się dziaduje, ech niestety trzeba schodzić, kombinować, ciężko zjeżdżać. Ogólnie cieniasy przede mną. No ale na podjeździe byli szybsi...

I tak sobie jadę ten maraton, raz szybciej raz wolniej. Ktoś tam mnie mija, mówi że co to tylko na zjazdach szybki jestem (no ba! jak się formy nie ma to trzeba chociaż zjazdy jechać normalnie). W lesie szybki singiel, mijam Wojtka, który wcześniej zatrzymał się na zjeździe, jak się okazało wymiotował na trasie, co było nie lada przegięciem. W późniejszej części maratonu będę go mijał jeszcze 2 razy... W tym lesie czuć tylko swąd spalonych klocków / przypalonych tarcz hamulcowych, bo ludzie za dużo hamują z obawy przed... no właśnie czym?

Dalej droga przez mękę, sporo jeżdżenia na młynku. Kiedy docieram do rozjazdu i przejazdu przez błota i rzeczkę, napęd odmawia posłuszeństwa i zaczyna zaciągać na najmniejszej zębatce z przodu. Czarna rozpacz. Jeszcze na 1-szym kółku mam siły ciągnąć na przełożeniu 2-1 (czyli 32-32) na stojąco. Na końcu trasy pod górę dojazd do asfaltu, tutaj samochód i dobrzy ludzie pożyczają mi smar, łańcuch został wcześniej cały wypłukany przy przejeździe przez rzeczkę. Jednak zielony FL to nie to samo co Rohloff... Potem mega szybki zjazd asfaltowy, sporo błota zostawione przez inne rowery i dalej jazda. Tasuje się z "dużym" panem na rowerze i od tego momentu sobie jakoś tak razem jedziemy. Znowu mijam bufet, ten sam po raz drugi i jadę ponownie do góry. Szutrowa droga, ciężki meczący podjazd daje się we znaki. Tym bardziej, gdy sobie uświadamiam, że po następnej pętli będę go pokonywał jeszcze raz, po raz trzeci! Cholera, będzie ciężko. Oby tylko zdążyć na limit wjazdu na GIGA... Uff, udaje się, jestem i tak sporo, bo aż 40 minut przed czasem 13:20. Przede mną wpadka pana, bo pomylił trasy, w sumie to sam sobie zawiniłem, bo się spytałem czy GIGA jedzie, a on MEGA, po hamulcach daje i bym się na zjeździe w niego wyłożył... tutaj na tym śliskim odcinku początku rozjazdu doganiam Ewelinę z mojego teamu ELEKTRA Rzeszów Team, po 3 godzinach jazdy. Późno ją doszedłem. Dziewczyna sobie radzi całkiem nieźle na technicznych błotnych zjazdach, jestem pełen podziwu. Potem jakoś nie udaje mi się jej dogonić, aż do czasu. Na równym ją dochodzę, coś tam gadamy sobie. Ona mówi, że już nie ma sił i będzie ciężko (w sumie się nie dziwię, przez ostatnie 2 dni ścigała się na MP na szosie, więc wielkie uznanie za to GIGA!). Trochę ją motywuję, odskakuję na zjeździe razem z "dużym panem" i jedziemy. Jeszcze wcześniej męka przy ostrym podjeździe w lesie, gdzie na 2giej pętli zamieniło się to dla mnie w podejście. A Ewelina ciągle przede mną dawała radę i jechała! No mocna dziewczyna, nie ma co. Potem jazda asfaltem, "duży" siedzi mi na kole i odpoczywa, tak się dowozi do bufetu. Pyta mnie, czemu zostawiłem koleżankę, trochę mnie wyrzuty biorą, bo przecież mogłem poczekać na nią te kilka minut i przewieźć ją na kole na tym krótkim odcinku asfaltowym, żeby sobie odpoczęła.

Bufet po raz trzeci. Tym razem zatrzymuję się. Jeszcze trochę wody w bukłaku jest, wymieniam tylko bidon. Jak się później okazało, zamiast wody dostałem jakąś wodę "o smaku pokrzyw" jak to Ewelina trafnie określiła... Było niedobrze. Odżywiam się arbuzami, pomarańczami, wcześniej wciągam ostatniego żela SIS-a, którego miałem awaryjnie w plecaku, wcześniejsze 3 duże endurosnacki z Nutrenda już zjadłem... Jak się okazało, mix owoców i żela sprawił, że po przyjeździe na metę bardzo źle się czułem i było mi słabo, duszno, niedobrze, wszystko co najgorsze... ale zanim dotarłem do tej mety jeszcze minęło 45 minut męki. Ewelina posilona odjechała mi sporo, i po 15 minutach wspólnej jazdy uciekła mi. Ja się już sam turlałem do mety siłą woli. Odcinek znałem z zeszłego roku, jazda po polach w dół to frajda, pod warunkiem dobrego oznakowania. Ciągle nie byłem pewny czy dobrze jadę, bo oznaczenia były za rzadko, jednak ani razu się nie zgubiłem. Chwila zawahania na drodze wysypanej cegłami (cała ciężarówka! taka góra) - już myślałem, że ktoś chciał wykonać sabotaż trasy maratonu... potem jeszcze końcówka z buta, mijam jakąś panią - niedobitka z MEGA i jadę do mety. Już czuję końcówkę, już ostatni zjazd z piękną panoramą na Strzyżów, przejazd pod wiaduktem, obudzenie się strażaka, zatrzymanie auta (wcześniej miałem niemiłą sytuację na drugim wjeździe na pętlę GIGA, gdzie auto się zatrzymało w ostatniej chwili, strażacy wyraźnie już znudzeni a może i zmęczeni zatrzymali je w ostatniej chwili, a ja zdenerwowany i rozdrażniony przejechałem za tym autem... urok maratonów, w końcu w otwartym ruchu drogowym są organizowane) i jazda do mety.

Dotarcie do mety i koniec to było bezcenne. I ramiona M. mojej dziewczyny, która bardzo się martwiła o mnie, ponieważ na ma początku imprezy wydarzył się jakiś wypadek i karetka pojechała, a na stadionie był szum i niepokój, co z kim się z stało i zero informacji. Kobiety jak to kobiety - panikowały. Ja na szczęście cały i zdrowy, pełny w błocie, bo jednak na trasie go nie zabrakło, dotarłem po prawie 5 godzinach jazdy na metę. A tyłek to mnie bolał niemiłosiernie...

Track GPS w serwisie BikeBrother.com

MTB Martahon #4 Międzygórze - alpejski zgon

Sobota, 19 czerwca 2010 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
MTB Martahon #4 Międzygórze - alpejski zgon

MEGA 45 km, 03:54:58, 97/M2, 230 OPEN


Po miesiącu przerwy w celu odstresowania się między jednym egzaminem (piątkowym) a drugim (wtorkowym) wybrałem się na maraton z cyklu MTB Marathon. Już przed sezonem w celu mobilizacji startowej i wyróżnienia się kupiłem sobie pakiet 3 startów MEGA oraz indywidualny numer startowy. Niestety do tej pory nie udało mi się wystartować w żadnej edycji - Dolsk odpuściłem, a Międzygórze mi przenieśli na lipiec. Tak więc złożyło się, że startować muszę, by wykorzystać pakiet, bo później nie będzie kiedy...

Przypomniałem sobie o chłopaku poznanym w pociągu - Bartku z Cyklotrampu. Miał dla mnie wolne miejsce w samochodzie więc w sam raz.

Trasa była baaardzo wymagająca. Nigdy nie sądziłem, że można tyle jechać do góry z młynka w polskich górach. Podjazd na Śnieżnik mnie wykończył. Kto by pomyślał, że przejechaniu 45 km zajmie mi prawie 4 h. Porażka. Całkowity brak formy, przerwa w jeżdżeniu na rowerze (nie treningach nawet...) odcisnęła wielkie piętno. Po 2 godzinie jazdy zaczęła się walka o przetrwanie, by w 3 godzinie był to już po prostu alpejski "zgon" - czyli jazda siłą woli... A dlaczego "alpejski"? Bo organizator maratonu chwalił się, że tak poprowadzona trasa w tych terenach przypomina ściganie się w Alpach, gdzie jest wiele szutrówek i sporo przewyższeń do pokonania na dość krótkich odcinkach - czyli ciągłe wspinanie się do góry...

Trasa monotonna, nudna, szutrowa, sporo błota, ale z elementami technicznymi i świetnym zjazdem ze schroniska - przypomniały mi się Czechy oraz tamtejsze zjazdy... mniam poezja. Sporo osób tam wyprzedziłem, chociaż sam czułem się niepewnie i ledwo zaciskałem klamki hamulcowe bo palce i dłonie całe mi zesztywniały.

Sam maraton potraktowałem czysto rozrywkowo, ponieważ o jakimkolwiek dobrym miejscu mogłem zapomnieć, formy w ogóle nie ma. Już w trakcie jazdy celem nadrzędnym dla mnie było ukończenie tej rywalizacji. Trasa była cholernie wymagająca kondycyjnie, ostatni raz tyle na młynku przejeździłem na mini zgrupowaniu w Czechach... (Głuchołazach).

Pogoda nie dopisała do końca na maratonie, całe szczęście że nie padało. Było zimno, pochmurno. Zdecydowałem się na jazdę w nogawkach oraz teamowej bluzie ocieplanej. Na zjazdach, długich, szybkich i wymagających (kamienie mocno wytłukły, ręce odmawiały posłuszeństwa, dłonie nie miały siły zaciskać kierownicy i klamek hamulca, a SID nie nadążał z wybieraniem nierówności) była zbawienia. Natomiast na podjazdach wszystko się we mnie gotowało, było za gorąco. I w ten sposób nie osiągnąłem złotego środka.

Z samego maratonu pamiętam niewiele. Wiem, że znalazłem się w dalekiej stawce zawodników, którzy jeździli dla rekreacji na wypasionych fullach, niektórzy nawet zatrzymywali się podziwiać widoki (!) - a było naprawdę co, sam przy końcu maratonu zerknąłem w prawo, gdy przejeżdżałem pod wyciągiem krzesełkowym - naprawdę wspaniałe górskie widoki, polecam te rejony!

Bufet, pierwszy raz skorzystałem z niego dość obficie. Byłem skrajnie wycieńczony, drugi bufet uratował mi życie. Zatrzymałem się na dłużej, zjadłem trochę owoców, ciastek, napiłem się sporo. Sprawdziłem, co jest nie tak z bukłakiem - właśnie po raz pierwszy w tym sezonie wystartowałem z Hydrapakiem na plecach. Chciałem się przygotować do jazdy na GIGA trasach w Cyklokarpatach. Miałem problem z piciem na trasie, nie zabrałem bidonu, a w bukłaku rozpuściłem Enervita z Bike Maratonu. Do tego za słabo ciągnąłem ustnik i strasznie słabo to leciało. Dopiero się o tym przekonałem na mecie...

Od trzeciej godziny jady i kolejnego podejścia (z buta) na trasie modliłem się o koniec. Patrząc na licznik Garmina kilometry szły baaardzo powoli niestety. Ale gdy już docierałem bliżej mety, widziałem znajome zabudowania, już ostatni singiel w lesie i cięższy zjazd techniczny, widok kibiców liczących na "glebę" zawodnika (ja na szczęście zjechałem cały ostatkiem sił) dotarłem do mety po prawie 4 godzinach jazdy. Był to mój najdłuższy maraton przez dobrych kilkanaście ostatnich startów. I najgorsze miejsce jakie do tej pory zająłem, więc należy szybko zapomnieć o nim.

Sama przygoda fajna, trasa faktycznie górska, alpejska. Zazdroszczę, bo jest gdzie tam pojeździć. Trzeba tylko mieć odpowiednią nogę, żeby te wszystkie górki móc dobrze przeskoczyć...

Track GPS w serwisie BikeBrother.com

Akademickie Mistrzostwa Polski w kolarstwie górskim - Chełm

Niedziela, 23 maja 2010 · Komentarze(0)
Akademickie Mistrzostwa Polski w kolarstwie górskim - Chełm

jazda na czas, 1 x 8,4 km, 00:29:34, 136
wyścig główny, 4/5 x 8,4 km, 02:03:29, 114


W weekend 21-23 maja odbyły się na Lubelszczyźnie Akademickie Mistrzostwa Polski w kolarstwie górskim. Reprezentacji Politechniki Wrocławskiej oczywiście nie mogło zabraknąć na tak ważnej imprezie, jaką są AMP-y, wśród 9 osób również ja, bardziej jako kierownik i organizator a także kierowca niż czołowy zawodnik... w końcu ktoś to musiał wszystko ogarnąć i załatwić: zapisy, pieniądze, transport, nocleg, wyżywienie, ogarnięcie wszystkiego na zawodach itp.

Wyjazd

Wypożyczonym autem Renault Trafic (9-osobowy dość komfortowy bus, wersja przedłużana) - 6 rowerów na dach (kolega z PWr fajnie po dachu skakał i wszystko montował), do środka 3 pozostałe plus bagaże oraz koła (3/6 rowerów na dachu było montowane na widelec). Całkiem sporo ale się zmieściliśmy. Planowany wyjazd ok. 6-6:30 rano przesunął się z powodu problemów logistycznych na 7:30 i o tej porze wyjechaliśmy z Wrocławia. Autem kierował Paweł oraz ja, GPS oraz mapy szczęśliwie nas poprowadziły, z postojami i zakupami m.in. w Lublinie (zapomnieliśmy postawić antenę na dachu i mieliśmy problem z radiem, w końcu muzyka w radio jest też do kitu i kupiłem transmiter FM) dotarliśmy po ok. 9 godzinach do Chełma. Tutaj czekał nas posiłek w Restauracji Lotos, o który wcześniej zadbałem. Trochę miałem obawy o to co nam przygotują, ale ja tam byłem bardzo głodny i nie narzekałem. Mimo wszystko nie można było narzekać. Wiadomo, nie wszystkim się tak dogodzi na wyjeździe. Jednak koniec końców większość z 9-osobowej ekipy była zadowolona.

Piątek - dzień pierwszy - rejestracja
Podczas gdy reszta mojej ekipy tj. 8 osób rozpakowywało się w piątek późnym popołudniem oraz szykowało do objazdu trasy, ja pojechałem do Hotelu Trzy Dęby, gdzie odbywała się weryfikacja zawodników oraz później odprawa techniczna, która była obowiązkowa. Byłem jak się okazało jednym z pierwszych do weryfikacji, otrzymaliśmy numery startowe 31-39 oraz pamiątkowe koszulki - całkiem fajna sprawa. Wynikła nieprzyjemna sprawa z legitymacjami AZS - okazało się, że część jest niepodpisana i tym samym nieważna. Był problem, bo zostawiało się je jako zastaw pod chipa. W końcu stanęło na tym, że zostawiłem 9 x 50 zł jako kaucję, i rano z podpisanymi legitymacjami miałem to wymienić. Pieniądze akurat te były potrzebne na nocleg...
Długo trwała ta weryfikacja, później jednak miałem sporo czasu by posprzątać auto i trochę je ogarnąć, bo rano nie było za bardzo czasu. Ponadto "zaprzyjaźniłem" się z muszkami, które na Lubelszczyźnie każdego "czule" witają i kąsają...
Odprawa techniczna miała być o godzinie 20:00, jak zwykle się przesunęła i była dopiero o 20:30 bodajże. Spotkałem kilka znajomych osób (m.in. Rafała Hebisza z AWF Wrocław), poznałem ekipę z UP Wrocław MTB Team (w tym Wojtka) - szkoda, że wcześniej nie pomyślałem to Wrocław mógł jakoś skoordynować sobie transport i większą grupą pojechać. Może wtedy Ewa nie zostałaby wykiwana przez wuefistę z UEK-u...
Na odprawie banały, kwestia przejezdności trasy, korków, rozjazdu, itp. Potem poruszona została kwestia strojów - zgodnie z nowym regulaminem AMP-ów, nie może to być strój reprezentujący barwy innego klubu niż uczelnianego AZS. Pewnie większość zawodników takiego stroju nie miała. Moja drużyna miała załatwiane specjalnie przeze mnie, Dział Studencki PWr za nie płacił za co dziękuję. Ja nie widziałem problemu, przecież można było zakleić nazwy (co sugerował organizator Grzesiek Miedziński) czy też pojechać w stroju no-name. Wynikła pewna mała afera... którą rozwiązano w niedzielę! W taki sposób, że UNIEWAŻNIONO ten przepis. I to jest podejście do zawodów... jakby zdyskwalifikowano paru zawodników to pokazali że mają jaja. A tak przyjechał Brzózka z JBG czy inny z jakiegoś KS Piechowice i się bali - przecież zawodnicy znali regulamin, podpisywali się pod certyfikatem, więc w czym rzecz? Wszystko to się kupy nie trzyma. Trudno. Po co takie przepisy wprowadzać, których nie przestrzegają aż w końcu unieważniają?
Później powrót do ośrodka MOSiR, rozmowa z moją ekipą i bezsenna noc dla mnie :-(

Sobota - dzień drugi - indywidualna jazda na czas

Dzień zapowiadał się pięknie i słonecznie. Pogoda upalna wręcz. Parę spraw rano załatwiłem, wymieniłem legitki, zrobiłem zakupy owoców w Biedronce na fakturę AZS oczywiście ;-). Później przygotowania do startu. Jazda na czas - kolejność była losowana, zawodnicy startowali w odstępach 30 sekundowych. Ja startowałem praktycznie na końcu o 12:36:00. Po mnie Paweł Dobrzański, kolega z uczelni. Na treningu przed startem sprzęt sprawował się dobrze, nic nie szwankowało. Jednak po chwili startu zaczęła przeskakiwać mi przerzutka, jakieś problemy techniczne nękały mnie ciągle w lesie na trasie. Trasę jechałem po raz pierwszy niestety nie zdążyłem przejechać jej wcześniej z powodu różnych spraw organizacyjnych. W paru miejscach mnie zaskoczyła. Dobrze sprawdziły się opony Maxxis Medusa 1.8 które kupiłem specjalnie na ten wyścig w tygodniu. Przecież miało być mega błoto i opady, które spowodowały wielkie powodzie w Polsce. Było tylko błoto miejscami, ale bardzo specyficzne - klejące i spowalniające znacznie rower i całą jazdę. Przerzutka powodowała moje nerwy i arytmiczną jazdę, po chwili dogonił mnie Paweł, ja też paru "maruderów" wyprzedziłem. Ale co z tego, skoro jechało mi się fatalnie. Czasówkę ukończyłem na dalekiej pozycji, głównie przez problemy techniczne. Dobrze, że skończyłem. Potem pewne zamieszanie koło startu, rozmowy ze znajomymi, przejażdżka na rozjazd. Pojechałem z ekipą z Politechniki Rzeszowskiej zobaczyć gdzie mieszkają. Baton penco odbił mi się złymi wspomnieniami... Przy okazji zahaczyłem o swój ośrodek MOSiR a potem pojechałem z powrotem po auto. Upał dawał się we znaki i byłem dość zmęczony. Obiad, potem odpoczynek, potem wyjście na miasto na pizze i obżeranie się przed wyścigiem. Wcześniej byłem także na wyjściu do chełmskich podziemi kredowych, spotkanie dzięki organizatorom AMPów. Było warto przyjść. Przewodnik był świetny, fajnie opowiadał, a spotkanie z DUCHEM BIELUCHEM czarujące he he. Warto było :). Później jednak trochę mnie ekipa "wykolegowała" bo nie chciała jechać na ognisko integracyjne, pojechałem sam z Pawłem. Byliśmy krótko, spotkałem Masłownika, parę słów i wróciliśmy. Roweru nie chciało mi się robić, zostawiłem to na jutro. Szybko się pozbierałem i poszedłem spać, bo po 2 poprzednich dniach byłem bardzo padnięty.

Niedziela - dzień trzeci - wyścig główny ze startu wspólnego
Dzień od rana nerwowy. Najpierw na śniadanie do Restauracji. Dziewczyny musiały się szybciej zbierać, bo przecież miały start o 10:00. My dopiero o 12:30. Ja jednak już koło 11:00 byłem w okolicach startu. Wcześniej się pozbierałem i jakoś udało mi się dotrzeć. Nerwówka ja kto przed startem, sporo kolarzy i znanych zawodników, rozgrzanie się przed startem, ustalenia kto i jak podaje bidony. Właśnie, kluczem do sukcesu dzisiejszego dnia były bidony! Upał był niemiłosierny, więc sporo picia szło. Z tego jakże trudnego zadania dzielnie wywiązywała się Kasia.

Ustawianie do startu zaczęło się ok. 12:10. Wyczytywane były nazwiska wg kolejności z czasówki. Ja byłem bardzo daleko, zwłaszcza że ustawiano 6 osób w rzędzie. Mój to dopiero za 20 rzędem start. Najpierw Masłownik, potem ja. I tak się denerwowałem, że jest gęsto, że nie ma rozjazdu po asfalcie. Że najpierw pętla i runda rozjazdowa przed metą a potem wpadamy do lasu. Mając w pamięci przepychanki podczas AZS MTB CUP, bardzo się obawiałem wywrotki. Więc start mi nie wyszedł... odliczanie, nerwówka i poszli. Kupa ludzi. Ja się do przodu nie pchałem i to był błąd. Zaraz komuś na początku poszła opona, sikała płynem wszędzie. Ja się obawiałem o swoje, w końcu jechałem pierwszy wyścig na dętkach (szkoda było zalewać opony na błoto na 1 wyścig... nie było czasu i chęci na zabawę, poza tym na trasie nie było kamieni i korzeni...). I tak się jechało, daleko i wąsko. W sumie w czasie wyścigu nikt mnie nie wyprzedzał, jechałem swoim tempem i po kolei wyprzedzałem poszczególne osoby. Samych szczegółów trasy nie pamiętam teraz kiedy to piszę, zresztą to mało istotne. Zagotowałem się i było ciężko mi jechać. Moim głównym celem było objechanie Michała. Udało się to już na 1 okrążeniu, pod koniec, nie korzystałem z bufetu i tam wszystkich powyprzedzałem przed metą. I wjazd na 2 pętlę. I tak się toczyłem, teraz po raz pierwszy pełna pętla razem z technicznym początkowym fragmentem po ciekawych dołach. Na szczęście dziś przerzutka tylna dawała rady. Za to przedniej się odmieniło, i nie chciała na młynek zrzucać co powodowało sporo problemów w czasie wyścigu... trzeba było dużo wcześniej przewidywać problemy i górki. A podjazdów było parę, krótkie, ale dość sztywne i mocno nachylone dawały się we znaki. Zwłaszcza taki jeden, gdzie stała pewna grupa osób wraz z dziewczyną w mini... Raz nawet nie zdążyłem zrzucić na młynek i pokonałem go na stojąco ze średniej tarczy, na szczęście kurczów nie było. Po wyprzedzeniu kolegi z Rzeszowa, moim celem nr 2 było nie dostanie dubla. To jednak nie było możliwe, patrząc na swój czas na garminie wiedziałem, że lada chwila to nastąpi. I niestety nie wjechałem na ostatnie okrążenie. Tu jednak była dość dziwna sytuacja, bo najpierw pod koniec mojego 3 okrążenia dubluje mnie Brzózka, czołowy polski zawodnik MTB, co nie dziwne. Załamałem się, że to koniec mojego wyścigu. Jadę już zdołowany do mety, krótki sztywny wąski podjazd, gdzie doping chłopaków z butelkami był niesamowity!, uderzyłem się w kierownicę kolanem bo uślizgnęło mi koło i trochę obolały jechałem dalej. Ciągle oglądając się, kto będzie mnie wyprzedzał. Oczywiście jechał jeszcze po jakimś czasie Maciek Dombrowski i Batek. Dojechałem do mety swojego 3 okrążenia, koło Kasi machnąłem ręką nie biorąc bidonu dojeżdżam do mety a tu się okazuje, że przede mną jeszcze jedno okrążenie. Strasznie mnie to zaskoczyło, pomyliłem się - przecież jedziemy 5 kółek a nie 4. Więc panika, bo wody w bidonie zero. Zatrzymałem się, straciłem sporo czasu, wołam do chłopaków czy ma ktoś rzucić bidon, nikt nie daje, lecą z wodą, coś mi tam nalali plus jakiś proszek niedobry, bananowy, regeneracyjny na co mi to (?) i lecę. Po drodze na pewno wyprzedziło mnie co najmniej z 5 osób. Ale jadę twardo. I teraz po czasie na trasie walczę już tylko ze sobą. Całkowicie opadłem z sił, na półmetku dubluje mnie kolega z uczelni - Marcin Kawalec (co ciekawe jechał na moim kole tylnym Fulcrum Red Metal 5, bo chciał mieć oponę z niższym klockiem - tutaj Kenda Karma 2.0, trasa przeschła i opony na błoto już nie były potrzebne) - i tylko rzuca "hopaj, hopaj". Ja już miałem dość, zdołowało mnie to, że tyle osób mnie dubluje na tak długiej 8-kilometrowej trasie. I dojechałem do mety resztką sił, na niezagrożonej pozycji, ponieważ nikogo nie było widać za mną, a ja również nie miałem kogo dogonić. Dojazd na metę i walka ze sobą, ze swoimi słabościami i plucie sobie w brodę, że bidonu nie wziąłem jak dawali... Zmęczenie dało się we znaki. Ponadto wyścig był bardzo długi, ponad 2 godziny jazdy jak na XC to sporo. Koledzy przybyli po chwili, mieli za sobą pełen 5 kółek i ponad 2 godziny jazdy. Jednak już było wiadomo, że medalu drużynowo niestety nie będzie :-(. Brakowało nam jeszcze jednego mocnego zawodnika jak Marcin (15 miejsce). Ale Paweł, Adam i Tomek pojechali też ładnie, w okolicach 30-stki. Przyjechali na metę jeden za drugim he he.
Potem szybka akcja dojazd do ośrodka, mycie się, gonienie na dekorację (tombolę) potem wylegiwanie się w słońcu i tak to zeszło z tym wszystkim.
Zawody się skończyły, zaczął padać deszcz w słońcu ładnie to wyglądało:

Zapakowaliśmy rowery na dach, szybko się zbieraliśmy. Z tego wszystkiego nikt nie był chętny do zrobienia sobie pamiątkowego zdjęcia na podium. Dobrze, że choć dziewczyny zdobyły brązowy medal, czego im serdecznie gratuluję!

Powrót
Po dotarciu do ośrodka, spakowaniu się, zebraniu do auta wyruszyliśmy około 18:00 na ostatni obiad do Restauracji przed długą podróżą. O 19:00 wyjechaliśmy, chcieliśmy wstąpić jeszcze do Biedronki na zakupy na długą drogę. Jednak się okazało, że ta niedziela to Zielone Świątki i wszystkie sklepy były zamknięte. Po niecałej godzinie dojechaliśmy do Lublina, tutaj też straciliśmy sporo czasu na szukanie otwartego sklepu, w końcu jednak się udało i znaleźliśmy mały osiedlowy sklepik. Zakupy energetyków, jedzenia i w drogę. Prowadziło się dobrze w nocy, chociaż na początku krajową 12 jechało sporo aut. Na szczęście przed Piotrkowem zrobiło się pusto na drodze i jechało się dobrze mimo deszczu miejscami. Po drodze postoje, do tego uzupełnianie płynu w spryskiwaczach i tankowanie auta. Wszystko wymierzone w miarę idealnie. Po ok. 7 godzinach czyli szybciej niż dojazd w piątek dotarliśmy do Wrocławia. Wysadziliśmy Baśkę wcześniej po drodze, potem dojazd na Wybrzeże Wyspiańskiego pod budynek C-13 Politechniki ok. 2:30 w nocy. Rozpakowywanie się, zdejmowanie bagażników rowerowych z dachu i koniec podróży. Szczęśliwie dotarliśmy cali i zdrowi.
Wyprawa była ciekawa i chyba udana pod względem organizacyjnym w mniemaniu ekipy. Z mojej strony kosztowała mnie jednak sporo zachodu i nerwów, ale to już taka rola kierownika-kierowcy-zawodnika w jednym...
Mam nadzieję, że reszta drużyny zachowa chociaż miłe wspomnienia z Chełma.


Aha, zapomniałem dodać, że hasłami wyjazdu były: IDZIE BOKIEM, ALE URWAŁ! oraz rozpierd...my się :-)

(liczba kilometrów i czas jazdy w sumie z czasówki i wyścigu głównego)

Track GPS w serwisie BikeBrother.com - jazda na czas
Track GPS w serwisie BikeBrother.com - wyścig główny

AZS MTB CUP #3 Poznań - tor bobslejowy na rowerze

Niedziela, 16 maja 2010 · Komentarze(0)
AZS MTB CUP #3 Poznań - tor bobslejowy na rowerze

8/11 okrążeń, 01:40:56, 20 AZS U-23

Po tygodniowych opadach deszczu trasa na poznańskiej Cytadeli nie należała do najłatwiejszych. Dobra technika i odpowiednie ogumienie były wymagane na zjazdach "błotnym torze bobslejowym" oraz ciężkich i wąskich podjazdach.

Na zawodach swoją obecnością zaszczycił młody i utalentowany, ale już bardzo znany kolarz MTB - Marek Konwa (Mistrz Polski Orlików). To była dodatkowa motywacja dla ścigających się zawodników. Marek jednak nie miał dla siebie mocnych i spośród 77 zawodników którzy startowali w wyścigu głównym ELITY i U-23 tylko 9 udało się przejechać 11 pełnych okrążeń i nie dostać "dubla" na 3-kilometrowym okrążeniu.

W ramach 3 edycji AZS MTB CUP były rozgrywane także Akademickie Mistrzostwa Wielkopolski, co sprawiło, że na starcie pojawiło się bardzo wielu zawodników z Poznania, którzy potrafili wykorzystać "przewagę swojego toru", trasę na Cytadeli zapewne pokonywali wielokrotnie.

Przyjechałem do Poznania z Wrocławia, po ok. 3 godzinnej podróży z Bartkiem, kolegą z teamu. Szukanie parkingu na dole pod wzgórzem Cytadeli zajęło nam chwilę. Trochę organizacyjnie było to do kitu, bo parking na auta na dole, a start i biuro zawodów w środku parku, na górze, spory kawałek, a i tak wiele aut wjechało na zakazie i było na górze. Jakoś tak jak jest bliżej do auta to zawsze raźniej.

Sporo zamieszania było z rozdawaniem strojów, które przygotowałem dla zawodników reprezentujących Politechnikę Wrocławską. Późno przyjechaliśmy, start o godzinie 14:30. Szybka rejestracja, niestety szło to powoli w biurze zawodów. Później zjazd do auta na parking, szybkie przebieranie się. Niestety nie zdążyłem założyć soczewek kontaktowych. Szybkie rozgrzanie się, ale krótko, bo już 30 min do startu. Nie czułem się najlepiej, od tygodnia z powodu zajęć na uczelni a głównie pogody - ciągle lejący deszcz, nie byłem na rowerze. Ostatni raz - zawody w Przesiece.

Pojechałem w okolice biura zawodów, bo wydawało mi się, że tam będzie start. Po przyjechaniu o 14:20 dostałem "zjebkę" od jednego z "organizatorów" zawodów, dlaczego nie czekam na dole na start, że byłem wyczytywany (klasyfikacja generalna) i już było ustawianie w sektorze. Razem z kolegą Bartkiem czuliśmy się zmieszani trochę, po chwili pytania o drogę pojechaliśmy w okolice parkingu, jak się okazało start był koło naszych aut, a do sektora właśnie czytali numery. Załapałem się z Tomkiem Duszyńskim na ostatnią chwilę. Na starcie pojawił się także Marek Konwa i po chwili znalazł się honorowo na początku. Ja do hartów nie należę, formy brak, więc nie chciałem się do początku pchać, żeby mnie nikt na asfalcie nie potrącił.

Szybkie odliczanie, 15 sekund do startu i ogień. Długa prosta o asfalcie, do góry, podjazd sztywny krótki i skręt w lewo już na trasę zawodów. Mały zator, bo błoto i ludzie się bali i problemy mieli. Potem długa prosta i już jesteśmy na podjeździe w okolicach mety. I odtąd zaczęła się jazda. Dla mnie fatalne. Niepotrzebnie znowu brałem gutara niecałą godzinę przed startem, chciało mi się wymiotować po nim, gotowało się we mnie. Mimo, iż było zimno (pewnie koło 10 st.), a ja jechałem na krótko, to i tak było gorąco. Dziwiłem się, że Łukasz ode mnie z uczelni jechał w bluzie, co mu stanowczo odradzałem...

Trasy za bardzo nie pamiętam, była trudna i dość ciężka, ze sporą ilością rozjechanego błota, opony Kenda Karma jednak się nie nadawały. Dzięki jednak niskiemu ciśnieniu dawało radę się podjeżdżać błotne trasy. Na zjazdach czułem się jak na torze bobslejowym, było ślisko, rower rzucało, ale dawałem rady, jednak powoli. Gdy pierwszy raz zdublował mnie Marek, zobaczyłem jego popis na zjeździ to mnie zamurowało... pięknie jechał. Po drodze nie mijałem nikogo z naszych, no chyba że Łukasza który początkowo miał problemy ze sprzętem. Wyprzedził mnie za to Michał i Wiewiór. Na końcu chwilę jechałem dość długo sam, nie miałem nikogo w zasięgu walki. Zdublowało mnie też kilka innych osób, krótka 3-kilometrowa pętla i tak to się skończyło. Ja też jednak innych dublowałem, taki był przekrój startujących zawodników ogromny.

Na żadnym kółku nie jechało mi się dobrze i równo, z utęsknieniem czekałem na koniec wyścigu. Gdy w oddali usłyszałem dzwonek, oznakę, że pierwszy zawodnik wjechał na ostatnią pętlę, przyśpieszyłem. Był to jednak daremny trud, bo nie udało mi się już wjechać na kolejne okrążenie i wyścig skończyłem po 8 z 11 rund. Z Politechniki wyprzedziłem tylko nowicjusza Mateusza... kiepsko. A za mną w kategorii U-23 AZS byli tylko zawodnicy z Poznania, pewnie z łapanki, więc naprawdę kiepsko...

Później auto, jakieś mycie, brak jedzonka, karcherów, trochę bida ogólnie. Nie wrzuciłem od razu numerka z kierownicy do losowania, tomboli, która tak szczęśliwie się dla mnie ostatnio skończyła. Nie pozwolili mi, bo niby się spóźniłem :/. Chyba się przestraszyli, że znowu zgarnę nagrodę główna he he.

Zawody szybko i sprawnie się skończyły. Drużynowo jednak dzięki Tomkowi, Pawłowi i Rafałowi zajęliśmy 3 miejsce, i tym samym byliśmy dekorowani na podium, więc jest plus.

Podziękowania dla Bartka za transport i słowa uznania dla całej reprezentacji uczelni, 8 chłopaków poza mną którym chciało się jechać kawał drogi z Wrocławia do Poznania i startować. Brawo panowie!

Track GPS w serwisie BikeBrother.com

AZS MTB CUP #2 Przesieka - jak się nie dać

Sobota, 8 maja 2010 · Komentarze(0)
AZS MTB CUP #2 Przesieka - jak się nie dać

3/4 okrążeń, 01:30:38, 27 AZS U-23

Kolejne zawody z cyklu Akademickiego Pucharu Polski w Cross Country. Trasa ciężka z jednym trudnym technicznym zjazdem po kamieniach. Dość wcześnie przyjechałem do Przesieki razem z ekipą - trenerem Darkiem, Sławkiem i Pawłem. Na miejscu był także Wojtuś i Michał. Więc znane mi towarzystwo.

Wyścig poszedł fatalnie. Upadek na pierwszym okrążeniu wybił mnie z rytmu, pomimo iż jechałem tuż za Wojtusiem, a przed Michałem. Potem bolała mnie lewa ręka i nie chciało mi się już walczyć. Jak wyprzedzili mnie zawodnicy z elity na 3 kołku, wiedziałem, że już jest źle...

Start był kilkaset metrów niżej niż właściwa linia mety. Krótka rozjazdówka po asfalcie pod górę miała oddzielić "ziarno od plew". Najpierw nerwowe czytanie nazwisk generalki, start elity, 5 minut później orlików (w tym mnie, ostatni rok jednak w U-23...). Odliczanie, ostre strzelenie łańcuchów i przerzutek i poszła grupa mocno do przodu. Pierwszy, selektywny podjazd po trawie koło OW Kaliniec dał się wszystkim we znaki. Mnie potwornie bolały nogi, czuć było brak rozgrzewki. Gęsto, sporo ludzi, koła uślizgiwały, ogólnie nieciekawie. Gdzieś po prawej stronie z zaciśniętym i zębami wyprzedza mnie Wojtuś, pcha się jak prawdziwy hart na XC. Techniczny odcinek, kamień, podpieram się nogą i wyprzedza mnie także Michał. Jedziemy tak jeden za drugim chwilę. Potem wyprzedzam Michała i dojeżdżam do trudnej sekcji technicznej. Na treningu pokonałem ten zjazd za 3 razem, fakt, łatwy nie jest. Na zawodach jednak przesadzam, coś poszło nie tak i zaliczam fatalny upadek - lot przez kierownicę. Lecąc na twarz ratuję się rękami i mocno uderzam dłońmi o kamień, robiąc fikołka na prawy bok. Z tyłu atakuje mnie rower siodełkiem w plecy. Wstaję, ostrząsam się. Prawy róg zgięty w dół. Garmin Edge siedzi na kierownicy, nie pękł, żyje. Ja w przypływie adrenaliny biorę rower pod pachę i biegnę w dół. Do mnie leci ratownik czy wszystko w porządku, ja zdziwiony odpowiadam "Tak, wszystko ok". A on do mnie, że fatalnie to wyglądało... Domyślam się. Wsiadam na dole na rower i klnę na siebie, że jestem taki fatalny technicznie na zjazdach... A na treningu dałem rady. Widać, adrenalina, prędkość, tłok na trasie - i błąd. Trzeba było więcej potrenować ten karkołomny zjazd...

Potem jazda sekcją błotną, goni mnie Marek z Politechniki. Wojtusia i Michała nie widzę w ogóle. Odebrało mi chęć do walki i szybszej, żwawszej jazdy. Poza tym zaczęła boleć lewa dłoń i trudnością było mocniej chwycić kierownicę. Resztę wyścigu przejechałem siłą woli. Po tym błotnym i kamienistym szlaku. Podjazdy dawały się we znaki, i pokonywanie po raz trzeci trawiastego wyrypu mnie demotywowało. Przede mną był Michał, za mną Mateusz ze swoim skrzypiącym amortyzatorem. Przez dłuższy czas jechałem przed Michałem kiedy go wyprzedziłem, jednak popełniłem błąd i dałem się wyminąć. I tak dojechaliśmy do mety. Michał, ja, daleko w tyle Mateusz, który odpuścił. Gdzieś na końcu Marek, który zrezygnował po 2 kółku z walki.

Na mecie dowiaduję się, że trener też zrezygnował z walki po pierwszym okrążeniu. Zdenerwowało mnie to dość. Czyli nie będziemy mieć lidera na podium, w drużynówce też nie powalczymy. Jednak dzięki dwom Pawłom i Adamowi udało się wywalczyć drugie miejsce w klasyfikacji drużynowej. Co było dużym sukcesem.

Liczna reprezentacja Politechniki Wrocławskiej, 12-osobowa, napawała nadzieją przed kolejnymi zawodami. Dzięki chłopaki, że wam się chciało i w tak licznym gronie reprezentowaliśmy uczelnię i walczyliśmy na trudnej, ciężkiej i błotnej trasie w ramach akademickich zmagań.

Track GPS w serwisie BikeBrother.com

Cyklokarpaty #1 Przemyśl - punkt widzenia zależy od...

Sobota, 1 maja 2010 · Komentarze(1)
Kategoria maratony (XCM)
Cyklokarpaty #1 Przemyśl - punkt widzenia zależy od...

GIGA 64,4 km, 03:10:54, 19/M2, 29 OPEN


...punktu siedzenia. Tak można podsumować wynik tego maratonu. Dla mnie tragiczny, przyjazd 40 minut za zwycięzcą (Maciej Dombrowski, zaraz za nim znajomy Marcin Piecuch vel Cinek) i prawie 20 minut straty do najlepszego zawodnika z mojego teamu to tragedia. Jednak maraton w Przemyślu darzę wielkim sentymentem, to tutaj w 2006 roku zaczęło się moje ściganie... Do tego w tym roku był to pierwszy start nowego teamu ELEKTRA Rzeszów Team, który mam przyjemność reprezentować, no i jako poniekąd jestem jego "dyrektorem sportowym", "managerem" czy jak to można nazwać :-).

Wyjazd z Rzeszowa ok. 6:30 rano. Po drodze zabrałem Piotrka (Kona) oraz M. Do Przemyśla dotarliśmy bardzo szybko, jednak ten pośpiech był zamierzony. Z powodu spodziewanej dużej frekwencji chciałem jak najszybciej załatwić sprawy rejestracji w biurze zawodów. Szybka zapłacenie za wszystkich członków teamu, małe zamieszanie z numerami startowymi i chipami, które obsługuje zewnętrzna firma TimePro - pani pomieszała i zamiast tak jak prosiłem wybrać 8 numerów startowych pod rząd, to parę się przeplotło... ja dostałem numer 097 co ciekawe, na BM i MTBM mam 397 ;-) więc to 97 mnie prześladuje he he. Numer i chip jest na cały sezon.
Potem spotkanie z członkami teamu, przyszedł Tomek, Michał, Damian, odebrali stroje od Michała, potem jazda na parking na placu rybim. Mogłem zaparkować bliżej Rynku, byłoby łatwiej logistycznie, ale ten parking też był blisko. Potem nerwy w samochodzie, przypinanie numerów startowych, składanie rowerów (sic!), zaczepianie chipa nieszczęsnymi agrafkami na koszulki (oj koszulki się podziurawią :/). Dziękuję za pomoc M.
Krótka rozgrzewka, przyjazd na start, spore zamieszane - godzina 10:03 a tu dalej nie ma startu. Nagle komunikat, że start został przesunięty na 10:30. W międzyczasie okazało się, że Piotrek założył złą koszulkę i szybko do samochodu Michała pojechaliśmy ją zmieniać he he. Później jazda na start, ustawianie się. Ja wepchałem się jakoś na początek obok Tomka, chciałem, żeby cała drużyna była w 1 rzędzie, żeby łatwiej zrobić fotki, ale ze względu na tłumy nie udało się, co mi się bardzo nie spodobało. Brak takiej koordynacji teamowej trochę brakowało niestety. Trzeba będzie nad tym popracować. O 10:27 nastąpił nagły start, bez fetownia, bez odliczania, co mnie zaskoczyło. Najpierw idiotyczna rudna honorowa po mieście, wyjazd z Rynku do asfaltu, kolumna policyjna na przodzie. Było wąsko, niebezpiecznie, tłoczno i sporo hamowania, ale akurat nikt się nie wywrócił.
Teraz trasa... zmieniona w stosunku do 2006 i 2007 roku kiedy to startowałem po raz ostatni w Przemyślu. nawet w stosunku do 2009 roku, co zapowiadali organizatorzy. Podjazd z asfaltu głównego w lewo na Kruhel. Tutaj dość spora selekcja, ja już wiedziałem, że nie będzie najlepiej, ciężko się jechało. Wyprzedził mnie Tomek, Piotrek i Wojtuś z teamu. Cóż, trenowali to mają formę.
Następnie pamiętam rozjazd HOBBY/MEGA-GIGA. W prawo ostro i zaczęła się najlepsza część tego maratonu - szybki singielek w lesie tzw. Doliną Stu Zakrętów. Ostre zakręty, piękny lasek, wszystko super - gdyby nie maruderzy przede mną, którzy jechali wyjątkowo wolno, a ja czułem ze mogłem szybciej. Na paru zakrętach ściąłem i wyprzedziłem kogoś po wewnętrznej, ale wszystkich się nie udało... później tą trasę pokonywałem jeszcze raz, ale już w samotności na łączniku MEGA/GIGA. Dalej wyjazd z lasu i podjazd asfaltem i dojazd do znanego podjazdu z Prałkowce. Dalej mozolne wspinanie się wśród rzeszy bikerów. I jazda znaną trasą, z utęsknieniem oczekiwałem zjazdu. Zjazd jaki nastąpił później był powodem opowieści wielu osób... wertepy straszne, nogi odmawiały posłuszeństwa, a ręce zmęczone i palce nie sposób były w stanie utrzymać kierownicę. Wyprzedziłem tutaj parę osób. Szybki zjazd szutrem do asfaltu i jazda mozolna po asfalcie. Udało się zaczepić komuś na koło, ale szybko zrezygnował. W międzyczasie dogoniłem Micia, który nie chciał dawać zmian. Więc pojechałem, uchwycił się koła i potem mnie wyprzedził na podjeździe. Chwile gadaliśmy, głownie o mojej piaście z tyłu która wydawała okropne dźwięki... Droga wiodła w lewo i znowu do góry. Opony mocno kleiły się do asfaltu. Ze zjeżdżającego auta Straży Granicznej wychylał się Łukasz Szlachta, który dopingował zawodników i mnie. Zdziwiłem się, że nie jedzie, pomyślałem że coś poważnego mu się stało. Potem na mecie okazało się, że mój kuzyn Łukasz złapał 2 kapcie i wycofał się z rywalizacji na dystansie GIGA. Cóż, pech to pech. Zdarza się. Na końcówce asfaltowego podjazdu jakiś fotograf-amator rzuca komuś wodę w butelce, niestety gazowaną i jeden z zawodników poważnie go krytykuje i krztusi się w międzyczasie. Nie dziwię się, przy tętnie 180 wypicie takiej wody jest... fatalne w skutkach. Na szutrowym podjeździe pod bramę pomiarową - pierwszy międzyczas, towarzystwa dotrzymują muczące krowy :D. Potem nie pamięta, ale jazda, jazda, jazda pod wiatr. Z góry, polami tak wiało, że prawie mnie zatrzymywało. Potem szybki szutrowy zjazd po zniszczonej drodze i wypad z prędkością ponad 40 km/h na asfaltową drogę. Dobrze, że to tak bardzo niebezpiecznie miejsce zabezpieczała policja. Potem znany dojazd asfaltem w stronę bufetu. Krótkie zatrzymanie się, jednak 2 panów nie nadążało z obsługą kolarzy. Do tego brakowało wody w kubeczkach, a bidon napełnili mi do połowy - na mój stanowczy protest "Ale ja GIGA lecę, do pełna proszę" - poprawili się. Ale było widać, że brakuje im wody. W duchu miałem nadzieję, że nie powtórzy się sytuacja z maratonu w Strzyżowie, gdzie dla ostatnich z MEGA i GIGO-wców zabrakło wody! Potem znany, długi i męczący podjazd w lesie. Nie udało mi się tutaj nikogo wyprzedzać, jakoś jechałem swoim tempem, bardzo ciężko. Na zjazdach dość szybko jechałem, nie martwiąc się o kapcie - ufałem oponom Kenda Karma zalanych mlekiem No Tubes... Nikogo znajomego nie widziałem, wcześniej jednak mijałem Michała, który narzekał na poważny ból pleców, co wyeliminowało go z dalszej rywalizacji o dobre miejsce, ale ambitnie ukończył maraton. Rozjazd MEGA/GIGA, bez zastanowienia pojechalem na GIGA, mimo iż zawodnicy przede mną lecieli na MEGA. Co ot za GIGA, które ma 64 km, w dodatku planowałem je pokonać w ok. 3 godziny więc nic strasznego. I teraz piękny zjazd Doliną Stu Zakrętów, w lesie, dla tych singielków było warto jechać na GIGA. Po drodze wyprzedzam jednego z bikerów, który nie wyrabia się na zakręcie i ląduje w krzakach ;-). Mijam także ekipę ratowników medycznych, na widok których mocnej zaciskam palce na klamkach hamulcowych. Na szczęście hamulce tarczowe dają rady. Jest dość sucho, nawierzchnia miejscami jednak zdradziecka i w zakręty trzeba wchodzić ostrożnie. Szybka jazda na krzyżówkę koło strażaka i w ostatniej chwili wykonałem przeskok nad rynna. Jednak trochę źle ląduję i koło tylne dostaje mocne baty, nic jednak się nie stało. Potem wyjazd z lasu i znana już droga szutrowa, pokonywana po raz drugi, w końcu GIGA jest drugą pętlą niestety... jadę sobie z bikerem z Łańcuta. Śmiejemy, gadamy chwilę, właśnie wtedy została mi pstryknięta fotka powyżej. Spotykamy nieszczęśnika z Jasło Bike, który zmienia dętkę, po chwili wyprzeda nas z prędkością iście kosmiczną pod ten podjazd. Po jakimś czasie przyśpieszam na zjeździe i odjeżdżam od zawodnika z Łańcuta, który jeździ głownie na szosie a w sierpniu bierze ślub (pozdrowienia!). I tak jadę sobie sam, spokojnym tempem. Mimo usilnych prób nie udaje mi się wskoczyć na tętno 175-185, max to 160-165 co jest dosyć złym wynikiem. Nie wiem czy bylem zmęczony, niewyspany czy też po prostu przetrenowany. Jechało się źle. I zaliczam kolejny zjazd, przejazd asfaltem, męczący podjazd asfaltowy, na którym dochodzi mnie kilku zawodników i stanowczo wyprzedza. I punkt pomiarowy TimePro, na którym pan mówi że jestem ok. 30 OPEN. Potem dojazd do bufetu i na asfalcie dojeżdża do mnie znany wcześniej biker z Łańcuta. Krótki postój na bufecie, tym razem kubki z wodą były pełne, bidon napełniono ekspresowo, a nawet banany były na które jednak się nie skusiłem. Wyrzuciłem zbędne i puste tubki po żelach przy stoliku i odciążony pojechałem dalej. Tutaj czuć już było moc, podjazd pokonałem szybciej. Jednak w końcówce dopadł mnie kryzys i majacząca w oddali sylwetka zawodnika z Jasło Bike nadawała mi tylko pewne tempo. Miałem target ale nie udało mi się go dogonić... jazda była ciężka, na rozjeździe MEGA/GIGA skierowałem się oczywiście w stronę mety i zaczęła się jazda w lesie krótkim singielkiem, potem znowu szuter i asfalt. Dojazd do górnej stacji kolejki krzesełkowej, przejazd nad drogą po mostku - wiadukcie. To był dość "histeryczny" moment - po lewej widać bikera, który już wjechał na prawo na krótki sztywny podjazd oraz przejechał mostkiem i zjechał z niego, nadrabia się tutaj sporo, a po 3 godzinach jazdy ma się wszystkiego dość i chciałoby się skrócić... jednak nie ma gdzie i zasady fair-play nie pozwalają. Potem szybki zjazd wzdłuż trasy wyciągu i wjazd do lasku. Tutaj po raz pierwszy zrzucam na młynek i pokonuję, walcząc z unoszącą się kierownicą, bardzo stromy podjazd. Grupka młodych ludzi podpuszcza mnie, bym przejechał karkołomną rynna w dół i do góry (taki lej), ja jednak wybieram alternatywną łatwiejszą drogę po lewej. I wjazd do miasta, tak to już ostatnie kilkaset metrów do mety. Napisy na asfalcie dobitnie o tym informują. Dobrze, że jest sucho, a kostka nie jest śliska, jakoś nie wyobrażam sobie jazdy po niej w deszczu - oj sporo razy by się leżało... Gonię ile się da, zakładam, że z drug podporządkowanych nie wyjedzie nagle żadne samochód, że z naprzeciwka również... że trasa jest dobrze zabezpieczona przez policjantów i strażaków - cóż za zaufanie mam do nich... I jest, serpentynka, nierówna bardzo kostka, ostry skręt w prawo i nawrotka o 180 stopni, krótki podjazd i zjazd po schodkach. Tutaj doganiam Ewę Mach, która kończy MEGA oczywiście, ja ją dubluję jako z GIGA lecąc, oczywiście mnie blokuje na tym wąskim przejeździe. Ona zwalnia praktycznie do zera zamiast z rozpędu skoczyć na tym schodku ech... ja gwałtownie hamuję, blokuję tylne koło, tak by w ostateczności nie wpakować się w nią. I dojazd na metę... od lewej strony, nie na Rynek jak w 2006 i 2007 roku. Inaczej. Ale jestem. Cały, żywy. Wpadam w ramiona M. Po chwili dowiaduję się, że kolega z teamu - Wojtuś, dopiero co dojechał. Kilkadziesiąt (dokładnie jak się później okazuje - 34 s) sekund przede mną. Co bardzo mnie zdziwiło, bo gdyby nie blokada Ewy Mach i mocniejsze dokręcenie to bym przyjechał równo z nim... albo i przed. Cóż... i to jest właśnie dokończenie tematu mojej relacji.
Punkt widzenia zależy od... punktu siedzenia. Dla mnie wyniki z tego maratonu był tragiczny, od razu uprzedzałem, że formy nie ma, że nie trenowałem w zimie, że nie ma się co spodziewać cudów - straty do czołówki olbrzymie. Natomiast kolega z teamu mówi że forma jest wysoka, że zimę przepracował i sporo trenował...
Tak więc życzę każdemu, by treningi faktycznie owocowały wysoką formą, która pozwala na przejechanie maratonu na dystansie GIGA ze stratą nie większą niż powiedzmy 10-15 minut za pierwszym zawodnikiem...

Track GPS w serwisie BikeBrother.com

Bike Maraton #1 Wrocław - zgon na koniec

Niedziela, 25 kwietnia 2010 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Bike Maraton #1 Wrocław - zgon na koniec

MEGA 51,9 km, 02:06:48, 67/M2, 162 OPEN

Pierwszy w sumie taki sportowy weekend, żeby ścigać się w sobotę i niedzielę w moim wykonaniu.
Późno wstałem, dopiero o 8 rano zmęczony wczorajszym dniem. Ogólnie wszystko w biegu, późno zjadłem, późno wyruszyłem, na start przyjechałem po 15 km rozgrzewce na rowerze koło 10:15 dopiero, a o 11:00 był start, od 10:30 ustawianie do sektorów.
Niestety zima marnie przepracowana, do tego nawet 1000 km w kwietniu nie zrobiłem, wczorajsze zawody też dały w kość. Nie dałem sobie rady, mimo, że na początku leciałem jak głupi i wszystkich wyprzedzałem, to od ok. 40 km tzw. "zgon". I ratowałem się resztkami żeli energetycznych i turbosnackiem, które mi zostały w kieszonkach. I jakoś doczłapałem się do mety, było mi naprawdę ciężko, aczkolwiek jechało się dużo lepiej niż wczoraj. Tłok co prawda na trasie był spory, jednak dało się wyprzedzać.
Najgorsze było dublowanie wracających z MINI maratonu pod koniec, ja do nich "środek" a oni na środek zjeżdżali... albo "prawa wolna", żeby ostrzec że tam przejeżdżam, bo taki z MINI to różne dziwne rzeczy potrafi robić (vide doświadczenie maratończyka...). Jednego pana musiałem niestety zahaczyć barkiem tym samym ratując się samemu przed upadkiem (coś tam krzyczał, że "przesadzam, gdzie mi się tak śpieszy", chyba niektórzy nie rozumieją idei walki sportowej...).

Wracając do startu - oczywiście opóźniony z powodu olbrzymiej frekwencji, organizator podawał 1610 osób! Dobrze że poleciałem z pierwszego sektora M2 to nie było takiego tłoku. Trasa początkowo sporo obeschła w porównaniu do objazdu sprzed tygodnia. Leciałem, leciałem aż doleciałem dość szybko do pałacyku na wodzie w Wilanowie. Jechałem sam, nikogo przede mną, za mną dość daleko też. Więc szybko wskoczyłem na znany singiel i sprawnie go pokonałem. Rowy były całkiem ciekawe, SID się dość mocno ugiął, a ja sam próbowałem pokonać te kilometry jak najszybciej. Noga podawało, skurczów nie było, tętno dość wysokie. Jednak od 30 km zaczęło być coś nie tak. Mijałem się z Mateuszem Madejem, którego dzień wcześniej poznałem na zawodach w Warszawie, a nieszczęśnik złamał koło (!) i startował na rowerze crossowym brata - złapał kapcia we Wrocławiu. Potem doszedł mnie młodzik debiutant w tego typu imprezach Michał Cieślak, co mnie dość podłamało. Chwilę depnąłem mocniej w korby, odjechałem mu, jednak to szaleńcze tempo nie mogło długo trwać. Przed 40 km trasy osłabłem całkowicie. Od tego momentu nikogo już chyba nie wyprzedzałem do mety (oprócz dublowanych z MINI). Teraz trasa wiodła w przeciwnym kierunku aniżeli jechało się godzinę wcześniej. I tak jakoś doczołgałem się do mety. Końcówka jeszcze walka z jednym zawodnikiem (bezsensowna, bo i tak każdy ma indywidualny pomiar czasu...), niestety przegrana. I zrezygnowany wjazd na metę. Wynik tragiczny, nie powalający, można się załamać. Ale spodziewałem się, że tak będzie...
Mała regeneracja na bufecie na mecie, sporo pomarańczy i bananów, do tego wody. Potem rozmowa z Heavy Puchatkiem, z którym ścigałem się w zeszłym sezonie, przyjechał w sumie tuż przede mną, też nie trenował przez zimę...
Dalej rozmowy ze znajomymi z teamu AZS PWr, niemiła wiadomość od Józka managera - miał wypadek na trasie, rower trzeba było odebrać z biura zawodów. Chodzenie po miasteczku zawodów, rozmawianie ze znajomymi (pozdrowienia dla Pawła oraz Laury z e-bikerzone.com a także Marcina i Asi z ESKA Team) i później z członkami teamu. Udało nam się zrobić chyba po raz pierwszy tak liczne grupowe zdjęcie w nowych strojach (niektórzy mieli jednak jeszcze stare stroje ponieważ nowych nie odebrali?!), z Pawłem sprawdziliśmy wyniki i dość wcześnie pojechaliśmy do siebie, mając jeszcze 15 km do pokonania na rowerach... to był ciężki rozjazd.
O maratonie trzeba jak najszybciej zapomnieć, wyniku nie rozpamiętywać, a potraktować to tylko jako mocny i dobry trening. Całe szczęście, że obyło się bez defektów (chociaż piasta wydawała okropne dźwięki) i upadków.

Track GPS w serwisie BikeBrother.com

AZS MTB CUP #1 Warszawa - defekt na początek

Sobota, 24 kwietnia 2010 · Komentarze(0)
AZS MTB CUP #1 Warszawa - defekt na początek

9/12 okrążeń, 01:30:38, 25 AZS U-23

Pierwsze zawody w sezonie. Nowy cykl w ramach Akademickiego Pucharu Polski w Cross Country.
Pojechałem razem z rodziną Duszyńskich autem do Warszawy, pobudka przed 4 rano była dosyć ciężka...
Zerwany łańcuch na pierwszym mocniejszym podjeździe. Walka z czasem i wymiana od przypadkowej bikerki w strefie bufetowej/pomocy technicznej. Walka ze zdrowiem (kłucie w boku przez 3 okrążenia), z sobą, pluciem w twarz na brak treningów itp... Raptem 9 okrążeń z 12 przejechałem czyli 3x dubel. Ale zanim się z łańcuchem uporałem to już jedno okrążenie w plecy było. Dopiero od 7 okrążenia jechało mi się dobrze.

Nowa impreza AZS MTB CUP organizowana przez Politechnikę Wrocławską ZOD w Jeleniej Górze jest oficjalnym Akademickim Pucharem Polski w Cross Country. Ideą organizatora p. Grzegorza Miedzińskiego, było zaakcentowanie, że kolarstwo górskie staje się akademicką dyscypliną sportową uprawianą przez wielu studentów. Miała ona na celu zgromadzenie najlepszych zawodników nie tylko z AZS-ów (którzy do tej pory pokazywali się raz do roku na Akademickich Mistrzostwach Polski w kolarstwie górskim), ale także z licencjami PZKol jak i całkowitych amatorów. Rywalizacja w różnych kategoriach zapowiadała się ciekawie i gwarantowała wysoki poziom imprezy.

Pierwsza edycja odbyła się w sobotę 24 kwietnia w Warszawie na Fortach Bema. Piękna, słoneczna aura, centrum dużego miasta, które z górami i kolarstwem górskim nie ma wiele wspólnego, mile jednak zaskoczyła mnie. Trasa była niełatwa, krótka ok. 3 km pętla, mocno interwałowa, z piaszczystymi podjazdami i zjazdami, nie pozwalała na chwilę wytchnienia.

Organizacja przebiegała wzorowo, oprawa imprezy stała na wysokim poziomie, profesjonalizmu dodawali sędziowie z PZKol-u. Ponad 100 zgromadzonych zawodników może nie było liczbą bardzo wysoką, jednak jak na weekendowe oblężenie zawodami-maratonami MTB oraz charakter imprezy i jej pierwszą edycję było dobrze i optymistycznie można patrzeć w przyszłość. O godzinie 12:30 nastąpił start elity oraz U-23 kobiet, natomiast o 14:30 start elity i U-23 mężczyzn.

Na starcie mężczyzn stanęło ok. 60 zawodników, pierwszy podjazd utworzył od razu olbrzymi korek, było to wąskie gardło całego wyścigu. Jak to na XC, trzeba było sobie radzić - biegać w skos górki, skakać, czekać - jednak to nie to miejsce, tutaj każda sekunda jest na wagę złota. Dawałem z siebie co mogłem, jednak noga nie podawała najlepiej, niezbyt obszerne przygotowanie treningowe również dało o sobie znać. Do tego pierwszy mocniejszy podjazd zakończył się dla mnie zerwanym łańcuchem (!). Szybko schowałem łańcuch do kieszonki na plecach i pobiegłem razem z rowerem dalej. Czekał mnie bardzo szybki zjazd i nawrotka o 180 stopni w okolicach strefy bufetowej/pomocy technicznej. Tutaj rozpaczliwie wołałem o skuwacz, jednak pewna dziewczyna zaproponowała, bym wziął łańcuch i założył. Była spinka (SRAM-owska, taka sama która u mnie puściła...), mimo tętna 180 bpm udało mi się jakoś założyć łańcuch i spinkę. Strata była jednak ogromna i już, z powodu krótkiej pętli dochodzili mnie zawodnicy. Po wymianie łańcucha okazało się, że nie działa mi młynek (zaciągało łańcuch) i wszystkie sztywne podjazdy pokonywałem ze środkowej tarczy na stojąco, co mogło skończyć się poważnymi skurczami dla mnie. Trasa była szybka i nie dawała chwili wytchnienia. Ostry skręt w prawo, manewrowanie między dziurami, spora góreczka i zjazd w dół - do wyboru hopka albo przejazd obok niej. Ja wybieram obok, mając w pamięci koło od roweru kolegi z Politechniki Wrocławskiej, który specjalnie przyjechał na te zawody pociągiem z Wrocławia, jednak na objeździe trasy tak niefortunnie się wybił i wylądował z owej hopki, że pogiął koło, tarczę, amortyzator... ogólnie nic mu się nie stało, ale rower po części do wyrzucenia.

Naszą uczelnię reprezentowało 3 zawodników - Tomek Duszyński, Łukasz Klimaszewski oraz Kamil Dziedzic.

Dla mnie walka toczyła się dalej, jednak z każdą minutą miałem coraz bardziej dość. Bardzo mocno poszedłem pierwsze okrążenia i po chwili chciałem zejść z trasy. Jednak wola walki i ukończenia zawodów oraz wmawianie sobie, że jako "maratończyk" rozkręcę się później były silniejsze. I tak było, jednak po drodze załapałem kolejnego dubla, kiedy to z wyraźnie głośnym oddechem sapania wyprzedzał mnie Rafał Hebisz i inni z czołówki... Od 7 okrążenia jechało mi się coraz lepiej, jednak strata spowodowana wymianą łańcucha była nie do odrobienia. Zawody poszły kiepsko, na domiar złego na ostatnim dla mnie okrążeniu zostałem przewrócony przez innego zawodnika na końcowej alejce, która była posypana żwirkiem - bardzo niebezpiecznym, śliskim, należało tam bardzo uważać. Wziął mnie mocny skurcz w nogę, kask zszedł z głowy, ale pozbierałem się i z nadmiarem adrenaliny ukończyłem zawody na 25 pozycji w kategorii U-23 AZS. Sporo zawodników jednak nie ukończyło tej rywalizacji, wycofało się po 1 lub kilku okrążeniach. Ja byłem słaby to fakt, ale dzięki temu, że Tomek i Łukasz dobrze pojechali, a ja byłem trzecim reprezentantem uczelni, reprezentacja mężczyzn z Politechniki Wrocławskiej zajęła drużynowo 7 miejsce.

Z niecierpliwością czekam na kolejne zawody, które odbędą się 8 maja w Przesiece na kultowej już trasie Akademickich Mistrzostw Polski. Oby pogoda i frekwencja dopisała!

Track GPS w serwisie BikeBrother.com

Eska Fujifilm Bike Maraton #13 - defekt na finał

Sobota, 3 października 2009 · Komentarze(2)
Kategoria maratony (XCM)
Eska Fujifilm Bike Maraton #13 - defekt na finał

MEGA 58,0 km, 02:45:59, 33/M2, 69 OPEN

Ostatni maraton z cyklu, finałowy. Zimno, kilka dni wcześniej deszcz. Ale jedziemy. Czuć nogi było, brak rozgrzewki, problemy z soczewką w prawym oku, zatory na trasie, straszna tarka na zjazdach, niedziałający SID aż w końcu przestał w ogóle odbijać i ostatnie kilometry asekuracyjnie jechałem, żeby go bardziej nie zepsuć. I tak wkurzony dojechałem do mety. A tak chciałem do 50 OPEN wejść... To tak w skrócie co się działo na tym finałowym maratonie ostatnim dla mnie w tym sezonie.
Od maratonu minął już ponad miesiąc kiedy piszę te słowa. Wcześniej miałem zamiar się zabrać za dokończenie tego wpisu, ale się nie udało. Jestem ostatnimi czasy zbyt leniwy i wytrącony z równowagi. Minęły wakacje, zaczęły się studia, nie można tak łatwo wbić się w wir pracy i nauki... ech. Ale nie o tym wpis, ale o samym maratonie.
Niestety start z 3-go sektora. Mój ostatni start w tym cyklu był w lipcu w Tarnowie. Następne maratony bywały szybkie i stawka poszła do góry i zepchnęła mnie w klasyfikacji sektorowej z 2-go na 3-ci. Ustawiłem się razem z Józkiem na początku. Ale zanim dojechałem na maraton i zarejestrowałem się, były problemy z chipem i numerem startowym - zostały w Rzeszowie, zapomniałem je wziąć do Wrocławia. Szkoda było obie te rzeczy kupować na jeden maraton. Udało się wynegocjować niższą stawkę za chip (nie 20 zł), a numerek startowy - napisałem odręcznie sobie i tym samym wyróżniałem się na maratonie.
Bracia Brzózki, Galiński - takie osobistości również wystartowały w tym maratonie. To podniosło rangę imprezy i... zaniżyło wyniki innym zawodnikom. Wystartował pierwszy sektor, potem drugi. I przyszła kolej na mój. Ostry start, ostro się zagotowałem, nogi było czuć - brak rozgrzewki zrobił swoje. Potem pobłądziłem, zamiast ostro w lewo do góry pojechałem prosto i ludzie mnie wołali. Potem pod górkę trochę osób wyprzedziłem, część też mnie wyprzedziła. Pierwsze trudności na trasie, techniczny odcinek po korzeniach i kamieniach. Ludzie zsiadają z rowerów, tworzą się zatory, wszyscy klną na siebie i na innych. Ja próbuję tu, tam, siam. Okulary parują, dobrze, że są soczewki. Daję po sporych kamieniach w dół, zahaczam kierownicą o duży głaz, gdyby tam był dalej WCS Carbon to pewnie by pękł, na szczęście mocny aluminiowy Accent dał radę i tylko róg Boplighta się trochę obrócił. Potem jazda po tarce, jazda w samotności i grupie. Okropnie zmarzłem w stopy. Żałowałem, że nie ubrałem ochraniaczy na buty. W dłonie też marzłem na zjazdach, brakowało lepiej ocieplanych rękawiczek. Ludzie, którzy jechali w krótkich spodenkach i jednej cienkiej koszulce byli dla mnie hardcorowcami.
Kiedy w pewnym momencie droga kończyła się wyjazdem z lasu i najeżdżało się wprost na fotografa z FotoMaratonu poczułem, że widelec jakby się zapadł i usztywnił. Zatrzymałem się, sprawdziłem co jest - blokada w SIDzie nie działała, przy naciskaniu widelca czuć było wyraźny stukot. Fotograf zażartował, że "co, kolejny wydatek?". Ja się strasznie zdenerwowałem, poprzeklinałem głośno i ostrożnie pojechałem dalej. Jako że były to już ostatnie kilometry maratonu (nie wiedziałem jak daleko dokładnie, ponieważ w tym sezonie jeździłem bez licznika na zawodach, a jedynie z pulsometrem). Na zjazdach czułem się jak na sztywnym widelcu, moje ręce mocno oberwały, mięśnie mam widocznie zbyt słabe. Wyprzedziło mnie kilka osób, przez co straciłem miejsce w 30-tce i 50-tce OPEN. Trochę się wkurzałem na samego siebie i sprzęt, że nie zrobiłem serwisu amortyzatora.
Dojechałem na metę, pierwszy raz nie szarżowałem do samego końca. Spokojnie wjechałem, podniosłem ręce - ze zmęczenia i w geście zwycięstwa - w końcu to koniec sezonu dla mnie i dojechałem ten trudny maraton, który tak dał w dupę i w ręce. Akurat portal zdzieszowicki zrobił mi to zdjęcie, które wam prezentuję.
Mogę już powiedzieć, że awaria amortyzatora nie była poważna - serwis w rzeszowskim NSB i pan Leszek szybko pomógł, po prostu puścił oring w tłumiku i przelał się olej do goleni. SID już działa prawidłowo. A nowy hamulec Hope Mono Mini bardzo dobrze się sprawdził. I w końcu mogę hamować na przednim kole...

Sezon się skończył dla mnie. Plany były wielkie. Wyszło... jak zwykle. Na przyszły mam jeszcze większe ambicje, ale co z tego wyjdzie - zależy tylko ode mnie. Trzeba znaleźć czas na treningi, trenować z głową i rozwagą. Tylko wystarczy się wziąć za siebie...

Pozdrower! Do następnego sezonu 2010. Oby był lepszy, a przynajmniej nie gorszy niż ten, 2009 który się już dla niektórych (jak dla mnie) skończył, a dla niektórych kończy z dniem 31 grudnia ;-)

Powerade MTB Marathon #8 Kraków - jak kapeć to pech...

Niedziela, 30 sierpnia 2009 · Komentarze(0)
Kategoria maratony (XCM)
Powerade MTB Marathon #8 Kraków - jak kapeć to pech...

MEGA 65,8 km, 03:25:28, 77/M2, 180 OPEN
Kompletnie nieudany start. Najpierw start z samego końca sektora, przebijanie się przez turystów, maruderów, kobiety i dzieci oraz rowerków trekkingowych, potem na 30 km po 1:30h jazdy kapeć (przecięty w błocie przedni Rocket Ron). Niestety, płyn uszczelniający nie dał radę, spore przecięcie. Zmiana dętki sporo czasu zajęło, bo najpierw próbowałem inaczej to naprawić. Potem znowu wyprzedzanie wszystkich, wkurzony nie dałem rady. Sporo osób nie chciało się usuwać tak jak wcześniej, do tego miałem też kryzys no i długa trasa dała się we znaki. Na szczęście zachowałem ostatki sił na końcowe podjazdy w Lesie Wolskim i wszystko tam na młynku podjechałem, mimo że łańcuch strasznie rzęził... Ogólnie poszło najgorzej w tym sezonie! Ech :(